|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Patt
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 20 Lut 2009
Posty: 604
Przeczytał: 0 tematów
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 20:27, 22 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Och niech się piszę Marigold, bo się nie moge doczekać.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 19:42, 29 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Dedykacja czwartej części jest dla czterech osób.
Aniulki, Rilli, Patty i Wiki, za to, że czytają te moje wypociny
-------------------
21 czerwca 1909r.,
Glen St. Mary
Siedziałam na łóżku w swoim pokoju, pławiąc się w poczuciu błogiego szczęścia. Rozpamiętywałam wczorajszy dzień, a zwłaszcza pewną rozmowę telefoniczną.
Dzwoniła Lizzy i przez dobre dziesięć minut nic nie mogłam zrozumieć, bo tak wrzeszczała. Gdy się uspokoiła zdołała wykrztusić jedno zdanie: „Joy, jedziemy na premierę!”. Wtedy to mnie opętało radosne uniesienie, co wyraził poprzez długi okrzyk: „Samowite!”
Słowo „samowite” jest swojego rodzaju szyfrem, moim i Liz.
- Cóż za samowita wiadomość, a samowita znaczy całkiem niesamowita – powtarzamy.
Nadal nie mogę w to uwierzyć, że jadę na premierę „Morału róży”! Tata z mamą to wszystko ukartowali… nie wiem jak i kiedy. Po prostu kiedy odłożyłam słuchawkę, tata wręczył mi dwa bilety do teatru. Minę miałam podobno taką, jakby tata obsypał mnie wszystkimi klejnotami świata!
- Ziemia do Joy! – Jim, który właśnie wszedł do mojego pokoju, pstryknął mi palcami przed nosem. – Wracaj do nas!
- Zamyśliłam się… - odpowiedziałam powoli, wodząc spojrzeniem za naszym nowym szczeniakiem Wtorkiem.
Wtorek nie był ani szkockim owczarkiem, ani też seterem czy pudlem. Był sobie takim, jak mówił Jim, „autentycznym kundlem”. Miał czarne łaty, które biegły przez żółty grzbiet i jedna z nich zachodziła aż na oko. I miał najwierniejsze serce, jakie kiedykolwiek biło w psiej piersi. Właśnie teraz psiak usiadł na środku pokoju i jak gdyby nigdy nic zajął się obgryzaniem buta. Na nic się zdały próby wyrwania mu go.
- Widzę – roześmiał się – Oczy miałaś takie nieobecne, jak wczoraj w Dolinie Tęczy!
- Och, nadal nie wiem, jak wam się to udało zrobić!
- Jesteśmy niezwykli, ot co, jak mawiała pani Linde.
- Jim? Czy to wszystko zdarzyło się naprawdę? – zadałam pytanie, które wybitnie przeczyło mej inteligencji. Bo czyż przede mną nie leżały fotografie, a na biurku obok Jima prezenty? I nie wspominaliśmy wczorajszych wydarzeń? - Bo wszystko wydaje mi się być pięknym snem… nawet wasze straszenie!
- Oczywiście, że tak, Joy! – powiedział Jim wesoło – A tu masz jeden z dowodów! – dodał i rzucił mi jedną z moich czekoladek, które sam właśnie zajadał.
Kto by pomyślał, że czekolada potrafi tak kojąco wpłynąć na człowieka? Po chwili zjedliśmy z Jimem całe pudełeczko, a ja poczułam, że jeśli się nie odezwę rozsadzi mnie nadmiar szczęścia.
- Chyba muszę się zacząć pakować! – zaświergotałam więc.
- Tak, koniecznie. Przecież pierwszy lepszy pociąg do Charlottetown masz za… - spojrzał na zegar – 15 godzin i 37 minut.
- Och, nie zdążę! – udałam przerażoną, podchwytując jego grę.
- Ja na twoim miejscu już bym sobie darował…
- Chyba masz rację… - westchnęłam przeciągle – A gdyby tak… pobiec i wskoczyć do pociągu?
- Albo lepiej – popłynąć łódką! Lub… czekaj! Podasz się za córkę premiera Kanady…
- To jest myśl! Potem ukradnę komuś rumaka i … - zaczęliśmy snuć wszelkie domysły, na jaki sposób można by się dostać do Charlottetown.
Bawiliśmy się świetnie, cały czas wybuchając śmiechem. Kiedy piętnaście minut później nasze pomysły zaczęły się robić, co raz bardziej nieprawdopodobne, zbiegłam na dół, cały czas się uśmiechając. Postanowiłam „odświeżyć” sobie Morał róży przed premierą, więc z książką pod pachą udałam się do Doliny Tęczy. Już z daleka usłyszałam krzyki i śmiechy mojego rodzeństwa i Meredithów. Chyba bawili się w Indian. Usiadłam na mojej huśtawce, którą tata specjalnie dla mnie powiesił na starym klonie tuż u wejścia do Doliny. Zaczęłam się huśtać, co raz wyżej i wyżej, aż w końcu odchyliłam się do tyłu. Uwielbiam oglądać świat do góry nogami!
Powoli zwalniałam, a moje „kłaki szurały po ziemi”, jak mówi Shirley. Zamknęłam oczy, pozwalając czerwcowemu słońcu na słanie pocałunków na moją twarz.
- Czy ty żyjesz? – usłyszałam wesoły głos, który wydawało się, że szczerze pragnie poznać odpowiedź.
Co za ironia! To samo pytanie, a nie minęła nawet doba! Czy ze mną jest coś nie tak?
Otworzyłam natychmiast oczy, a że pozostawałam wygięta do tyłu, ujrzałam postać małego chłopca do góry nogami. Szybko powróciłam do pozycji właściwej dobrze wychowanej pannie i spojrzałam na dziecko. Było to czarnowłose stworzenie, na oko sześcioletnie, ubrane w eleganckie ubranie… Co prawda, o owej elegancji świadczyła jedynie jakoś materiału, bo cały strój był nieludzko upaprany błotem i kurzem.
- O, jednak żyjesz – ucieszyło się dziecko.
- Jak widzisz… - wymruczałam – Hmmm… cześć. Jak się nazywasz?
- Willard. Ale nie nazywaj mnie tak! Tak robi tylko ciotka Katarzyna! – chłopiec wziął się pod boki i zrobił, jego zdaniem, groźną minę – Wszyscy nazywają mnie…
-…oprócz ciotki Katarzyny – rzuciłam domyślnie, a Willard spojrzał na mnie z aprobatą.
-… nazywają mnie Well.
- Dobrze, Well, ja jestem Joy – wyciągnęłam dłoń, a Well z powagą ją uściskał.
- Joy, jestem głodny! – powiedział z taką bezpośredniością, na jaką stać tylko dzieci. Przy tym zrobił minę zagłodzonego pieska i rzucił mi wierne spojrzenie błękitnych ocząt.
Nie miałam serca wypytywać go, gdzie jego mama, albo owa ciotka Katarzyna. Pomyślałam, że jak Wella nie będzie dziesięć czy piętnaście minut, to na pewno nic złego – albo chociaż gorszego – się nie stanie.
- Chodź, Well – chwyciłam jego lepką łapkę – Dostaniesz tyle jedzenia, że aż pękniesz!
Oczy zaświeciły mu się. Wszyscy chłopcy to łakomczuchy, a po wczorajszym przyjęciu zostało mnóstwo wiktuałów.
Wprowadziłam go do kuchni Złotego Brzegu, a chłopiec radośnie wdrapał się na krzesło i pochłaniał wszystko, co przed nim stawiałam. Po za tym, nie przestał zadawać pytań.
- Sama… tu… mieszkasz? – spytał, między jednym kęsem a drugim.
- Och, nie! – uśmiechnęłam się i opowiedziałam mu o mamie, tacie i Zuzannie. O Jimie, Walterze, bliźniaczkach, Pająku i Shirley’u. O Wtorku i wszystkich kotach.
- To masz klawo – zaopiniował.
- Dziękuję – odparłam zdziwiona – Ale teraz ty wiesz o mnie niemal wszystko, a ja o tobie nic ponad to, jak masz na imię.
- Więc… – zaczął, a ja zdusiłam w sobie chęć wypowiedzenia formuły „nie zaczyna się zdania od <<więc>>” – więc… mam sześć lat i siedem miesięcy. Mieszkam z ciotką Katarzyną w ogromnym domu. Moi rodzice nie żyją. Ciotka mówi, że statek, którym wracali na Wyspę Księcia Edwarda zatonął – relacjonował beznamiętnie, jak dobrze wyuczoną lekcję. Bardziej interesowały go rodzynki w cieście, które mu dałam, niż jego własne losy. – Ciotka jest moją jedyną rodziną, więc ona mnie przygarnęła. Często mówi, że gdyby nie ona, spędziłbym życie w jakimś przytułku… nie do końca to jednak rozumiem. O! Spójrz motyl! Jaki piękny! Złapię go! Złapię! – wykrzykiwał radosnym głosem, podskakując na krześle i klaszcząc dłońmi, aby złapać kolorowego owada. Roześmiał się serdecznie, gdy motyl usiadł mi na czubku głowy.
- Jak trafiłeś do Doliny Tęczy? – spytałam zaciekawiona.
- Gdzie?
- No… tam, gdzie się spotkaliśmy.
- Szedłem przed siebie i usłyszałam krzyki. Patrzę, a tu ty! – zaśmiał się, a oczy aż mu błyszczały z radości. – Dlaczego nazywacie to Doliną Tęczy?
- Hmmm… a ciotka nie będzie się o ciebie martwić? – zignorowałam jego pytanie.
Well lekceważąco machnął ręką.
- Pewnie w ogóle nie zauważyła, że mnie nie ma! Więc dlaczego? – dopominał się.
- Nie mów tak, Well! Na pewno umiera z tęsknoty za tobą.
Spojrzał na mnie z politowaniem. Jego oczy mówiły: „O, dziewczyno, jak ty nie wiele wiesz o życiu!”. Zirytowałam się. Przecież smarkacz ma niecałe siedem lat, dlaczego traktuje mnie z góry? Zaraz się jednak opanowałam.
- Wiesz, Well, myślę, że powinieneś wracać do ciotki Katarzyny. I tak idę do miasta, bo muszę kupić bilety do Charlettotwn, więc pójdziemy razem!
- Dobrze! – zerwał się z krzesła i podskakiwał niecierpliwie na podłodze.
Zrobiłam zdezorientowaną minę.
- Bo powiedziałaś „my”! – udzielił odpowiedzi na moje nieme pytanie – To znaczy, że nie będę wracał sam! A z tobą mogę iść nawet do szkoły!
Wzruszył mnie ten dowód zaufania. Uśmiechnęłam się i chwyciłam go pod pachy.
- Ale najpierw doprowadzimy cię do porządku, bo inaczej ciotka każe mnie wychłostać za to, że jesteś taki uniurany.
Kiedy umyłam mu dokładnie buzie i ręce („Czy naprawdę musisz dawać tyle mydła?”) oraz oczyściłam trochę ubranko („Hej, trzepiesz mnie, jakbym był dywanem! Jak myślisz, nadawałbym się na dywan?”), wzięłam go za rękę i wyprowadziłam ze Złotego Brzegu.
- Muszę tylko powiedzieć komuś, dokąd wychodzę. Poczekasz tu, dobrze, Well?
- Nie. Idę z tobą. Dokąd idziemy? Do Doliny? Idę.
Wzruszyłam ramionami. Skierowaliśmy się do Doliny Tęczy („Dlaczego wiszą tu te dzwonki?”, „Czy ta Biała Dama to straszy?”). Gdy wyłoniliśmy się zza drzew, ujrzałam taką oto scenę.
Moja mała Rilla („Dlaczego ona jest ubabrana na czerwono? I ma pióra we włosach?”) była przywiązana do starej brzozy grubymi sznurami i rozpaczliwie krzyczała. Niedaleko niej stał olbrzymi kociołek – jak dobrze, że Zuzanna z mamą jest akurat u Meredithów, nieźle by się dzieciakom dostało! – a wokół niego skakali Shirley i Karol, umazani na czerwona, w opaskach z kurzymi piórami. Nagle rozległ się typowy wojenny okrzyk indiański i do Doliny wpadła Peris i zaczęła strzelać do chłopców z łuku. Piekielnie zręcznie, zresztą. Uwolniła Rillę i obie dziewczęta chwyciły prowizoryczne łuki i poczęły szyć „strzałami”, czyli długimi sztywnymi trawkami, w Karola i Shirley’a. Chłopaki nie pozostały dłużne. Po prostu powietrze zaroiło się od strzał.
Zagwizdałam przeciągle. Cała czwórka opuściła łuki i spojrzała na mnie.
- Shirley, nikogo nie ma w domu i nie, nie wiem, kiedy wrócą. Ja idę kupić bilety na pociąg. Klucz jest tam, gdzie zawsze. Bawcie się dobrze! – i umknęłam, zanim posypałyby się pytania, co za dziecko stoi obok mnie.
- Po co ci bilety na pociąg? – i za nim zdołam udzielić dłuższego wyjaśnienia niż to, że jadę do teatru w Charlottetown, zadał kolejne pytanie - Zawsze się tak świetnie bawicie? Mnie nie pozwalają się tak bawić. Pewnego razu wziąłem patelnię i… - opowiadał Well wesoło, kiedy szliśmy w kierunku miasteczka.
Kroczyliśmy wolno po uroczych ścieżkach, a ja opowiadałam Wellowi o mijanych domach i ich mieszkańcach. W pewnym momencie na drogę wleciał jamnik, a wyraz jego oczu nie koniecznie można określić, jako „przyjazny”.
- O, Joy, spójrz! On wygląda zupełnie jak ciotka Katarzyna! – zawołał Well ze śmiechem.
- To nie ładnie tak mówić, Well – zaoponowałam, choć krztusiłam, aby się nie roześmiać.
- Myślisz, że on zna ciotkę Katarzynę i mógłby się obrazić? – przejął się chłopiec, ale na szczęście odpowiedź została mi oszczędzona, bo powietrze rozdał krzyk:
- Wilaaaaaard! Wilaaaard!
Spojrzałam na kobietę, biegnącą ku mnie i chłopcu. Była wysoka i szczupła. I cała brązowa. Oczy, włosy, suknia. Well miał rację z tym jamnikiem, przemknęło mi przez myśl.
- Willard! – ciotka Katarzyna uklęknęła przed chłopcem i zaczęła go obsypywać pocałunkami.
Nie wyglądała na złą ciotkę. Well też był raczej ucieszony z reakcji ciotki. Opierał się niby, ale troska kobiety sprawiała mu przyjemność.
- Pani Katarzyna, jak mniemam – wyciągnęłam rękę – Miło mi poznać. Well…ekhem… Willard opowiadał mi o pani.
- Panna – poprawiła mnie kobieta, a ja nagle spostrzegłam, że nie jest taka stara, jak mi się wydawało na początku. – Dziękuję za przyprowadzenie Willard. Jest on niesamowicie niezależny. I rozpuszczony.
- Jak dziadowski bicz? – podsunął usłużnie Well i objął ciotkę.
- Coś w tym guście – mruknęła ta – Jak mogę się pani odwdzięczyć, panno…?
- Blythe. Joyce Blythe. Ależ nie ma o czym mówić! Spędziliśmy razem bardzo miło czas – mrugnęłam do chłopca, a on radośnie mi odmrugnął. – To była czysta przyjemność.
- Nie pozwolę odejść pani z pustymi rękoma – powiedziała z uporem, o jaki nie podejrzewałoby się tej kobiety. I dlaczego, u licha, tak jej zależało na wynagrodzeniu mnie?
- To była sama przyjemność – powtórzyłam.
- Ciociu, czy ty wiesz, że tu mieszka pani Drew? Joy mi mówiła! - wtrącił się Well.
- Drew? – zainteresowała się ciotka Katarzyna. Już nigdy nie będę mogła myśleć o tej kobiecie inaczej, niż właśnie „ciotka Katarzyna”. – Alicja Drew?
Potwierdziłam skinieniem głowy.
- Och, Willard, musimy ją odwiedzić. To moja przyjaciółka – rzuciła wyjaśniająco – Na pewno zostaniemy u niej na kilka dni. Och, ale już kupiłam bilety na jutrzejszy pociąg do Charlottetown…
- Oddaj je, Joy. Ona właśnie szła je kupić – powiedział po prostu Well.
- Doskonały pomysł! Proszę je wziąć! Szkoda by było, żeby się zmarnowały – wyciągnęła ku mnie dwa bilety pociągowe.
Patrzyłam na nie, jak zaklęta. I nim się spostrzegłam, kobieta wcisnęła mi je do ręki. Na nic się zdały moje protesty.
- Och, bez przesady, Joy, należy ci się! – uśmiechnęła się ciotka Katarzyna – Nie każdy potrafi wytrwać tyle z moim Willardem.
- No wie ciocia! – oburzył się Well – Do zobaczenia, Joy. Odwiedź mnie w Montrealu.
- Montreal? – zdziwiłam się – To ty taki światowy chłopiec jesteś, Well?
Uściskałam go i jeszcze raz serdecznie podziękowałam jego opiekunce za bilety. Długo patrzyłam za dwójka osób, odchodzących powoli ścieżką. Well skakał wokół ciotki i cały czas trajkotał. Kochany malec. Złapał moje spojrzenie i posłał mi całusa. Odesłałam mu go z uśmiechem i pomachałam ostatni raz.
Westchnęłam i wróciłam do Złotego Brzegu. Zadzwoniłam do Lizzy, aby jej wszystko opowiedzieć i powiadomić o biletach na pociąg. Szczęśliwa, że wszyscy są już w domu i im opowiedziałam historię malca, który nas nawiedził. Mama raz po raz wybuchała śmiechem, a reszta jej wtórowała. Kiedy kładłam się spać, nie wiedziałam, że jutrzejszy dzień przyniesie jeszcze więcej niespodzianek niż dwa ostatnie. Uśmiechnęłam się sennie i zapadałam głęboko w objęcia Morfeusza.
-----------
cdn.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Wiki
Moderator
Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 2090
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 22:37, 30 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Dziękuję Ci kochana marigold za dedykację!
Ten odcinek jest naprawdę "samowity"! Willard jest chłopcem rozbrajającym . Te jego pytania! Mam nadzieję, że spotkamy go jeszcze.
I już sobie wyobrażam co się stanie w następnej części. Marigold prooszę zamieszczaj następną część pamiętnika szybciutko, bo już jestem ciekawa daszych przygód Joy!
A i mam jeszcze pytanie! W twoim tłumaczeniu, marigold, był "Morał róży"? Bo w moim ta książka nazywała się "Moralność Róży". Jest trochę różnicy... Ciekawa sprawa !
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Wiki dnia Nie 22:37, 30 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 22:41, 30 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Znasz moją słabość do małych chłopców! Już uwielbiam małego Willarda... Wróć, Wella
Odcinek obfitujący w radosne wydarzenia, ze swoim kochanym, ciepłym klimatem, który tak mnie urzekł.
Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy! :*
Weny życzę
PS. Oraz bardzo dziękuję za dedykację, polecając się na przyszłość
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Rilla dnia Nie 22:43, 30 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 9:56, 31 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Och, dziewczęta jesteście zupełnie kochane! Nie wiem, jak mam Wam dziękować za to, że czytacie te moje wypociny!
Kolejna część jest niemal skończona... czeka tylko na ostatnie poprawki
Jeszcze raz Wam gorąco dziękuję!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Holly
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 591
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: w podróży Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 18:39, 31 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Rozwaliła mnie postać Zuzanny w poprzednich odcinkach Jesteś jedną z tych nielicznych osób, które w swoich fanfikach LMM potrafią oddać charakter postaci.
I cudownie, że nawiązałaś też do mojej kochanej Emilki
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Patt
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 20 Lut 2009
Posty: 604
Przeczytał: 0 tematów
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 21:24, 31 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Dziekuję kochana Marigold za dedykację. Tak mi się ciepło zrobiło na sercu.
Well to rozkoszny malec a i Joy ma podejscie do dzieć. Rozbrojiła mnie postac wrzeszczacej Rilli w niewoli u Indian.
Czekam na dalszy ciag, wygląda obiecująco.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 15:44, 01 Wrz 2009 Temat postu: |
|
|
Holly napisał: | Jesteś jedną z tych nielicznych osób, które w swoich fanfikach LMM potrafią oddać charakter postaci. |
Och, Holly! Dziękuję, dziękuję, dziękuję! To takie cudowne, co powiedziałaś!
I dziś kolejna część
Dla Aniulki, Rilli oraz wszystkich tych cudownych Bratnich Duszyczek, które czytają moje wypociny! Jesteście kochane! :***
------------------------
22 czerwca 1909r.,
Charlottetown
Po pożegnaniu się ze wszystkimi (nie potrafię wyjechać dokądkolwiek, zanim nie uściskam wszystkich drogich mi osób), ruszyłam pieszo na stację. Tata wziął bryczkę, gdyż wezwano go do pacjenta aż do Lowbridge. Z radością powitałam wizję spaceru, ale gdy doszłam na stację, tachając ciężką walizkę, czułam, że moje stopy… Och, po prostu je czułam! Lizzy już na mnie czekała i zasypała mnie lawiną pytań i gradem wyjaśnień. Tym bardziej ucieszyłam się, gdy pociąg nadjechał. Podróż była urocza. Podziwiałam widoki za oknem, jednym uchem słuchając przyjaciółki („Zostaniem w Charlottetown na kilka dni. Po prostu będziemy mieszkać u cioci Lindy, wiesz? Ma ona duży dom w centrum miasta i…”), a drugim wsłuchując się w monotonny stuk pociągu. Sama nie wiem, kiedy wysiadłyśmy na stacji w Charlottetown.
Rozglądałyśmy się na wszystkie strony. Lizzy w poszukiwaniu kogoś, kogo przysłała po nas jej ciotka, a ja z ciekawości. Peron w Charlottetown był bardzo duży, ludzie cisnęli się we wszystkie strony, nawołując się, szukając bliskich lub bagaży, a nad tym całym gwarem górował okrzyk: „Pociąg do… odjeżdża za 10 minut…”.
- Dlaczego nie ma nikogo po nas? – zapytała nagle Liz, z niepokojem wypatrując obiecanej bryczki.
- Może woźnica zachorował…. Albo koń zgubił podkowę… Lub też… - zastanawiałam się głośno.
- Och, no przestań! Ciocia Linda jest po prostu taka bogata, że na pewno ma tuzin bryczek! – zgasiła mnie Lizzy.
Wzruszyłam ramionami.
- Oj, Lizzy, dlaczego jesteś taka niespokojna? – zapytałam siadając na walizce. Zebrałam fałdy spódnicy, by nie taplały się w kałuży – Musiało tu nieźle padać…
- Jak możesz myśleć o pogodzie?!
- Liz! Uspokój się! – krzyknęłam, ale nawet na mnie nie spojrzała. Bawiąc się miodowymi kosmykami, które wystawały jej spod kapelusza, co oznaczało u niej zdenerwowanie, błądziła wzrokiem po pustoszejącym dworcu.
- Po prostu coś się musiało stać… - mruczała do siebie.
Nie wiedziałam, dlaczego jest taka przejęta. Ciotka Linda mogła się spóźnić, zapomnieć godziny przyjazdu naszego pociągu i tym podobne. Zdarza się. Postanowiłam jednak uspokoić przyjaciółkę.
- Elizabeth! – na dźwięk swojego pełnego imienia Liz spojrzała na mnie. Wreszcie. – Posłuchaj, jak zrobimy. Zostawimy bagaże u tego przemiłego pana od biletów –machnęłam ręką w stronę niewielkiego pomieszczenia na drugim końcu stacji – i pójdziemy pieszo. Przecież, o ile się orientuję, do centrum jest niecała mila.
- Ale, Joy… hmmm… ja nie wiem, gdzie mieszka ciocia… dokładnie - skruszona zdradziła wreszcie powód swojego niepokoju. – Znam tylko nazwę ulicy…
- Och, drobnostka! - machnęłam ręką. – Ulica… jak jej tam?
- Royal Street – mruknęła Liz.
-No właśnie, Royal Street nie może być aż tak długa, że nie potrafiłybyśmy znaleźć domu twojej ciotki.!
Dwadzieścia minut później okazało się, że owszem, jest.
- To jest najdłuższa ulica, jaką w życiu widziałam! – wykrzyknęłam niedowierzająco, gdy skręciłyśmy na skrzyżowaniu i znalazłyśmy się u wylotu Royal Street.
Stąpałyśmy powoli, by nacieszyć się widokiem, jaki przedstawiała najdłuższa i najbogatsza ulica Ch’Town. Domy, które tu stały, w ogóle nie przypominały tych skromnych budynków w Glen. Te tutaj były ogromne! Przed każdym znajdowała się kuta brama z finezyjnymi ozdobami, oraz mnóstwo drzew i krzewów ozdobnych. Powietrze było przesycone zapachem kwiatów, a zwłaszcza słodką wonią bzu, mimo iż był późny czerwiec.
Przechodziłyśmy właśnie obok bardzo rozłożystego krzewu, więc wyciągnęłam rękę i zręcznie zerwałam kiść fioletowych kwiatów. Z rozkoszą wtuliłam twarz w mój ukochany bez.
- Kwiaty bzu są najcudowniejsze na świecie – westchnęłam z zamkniętymi oczami.
- Otwórz oczy, Joy! Nie widzisz, ile tu kałuż jest! Po prostu ulewa tu była chyba!
Uniosłam powieki w samą porę, gdyż stałam właśnie nad krawędzią bardzo rozległej – i podejrzewam mocno brudnej – kałuży.
- Dziękuję, Liz – uśmiechnęłam się – Podejrzewam, że nawet angielska satyna nie wytrzymałaby takiej ilości wody i błota! – dodałam, wyciągając przed siebie nóżkę w fioletowym pantofelku.
- Zazdroszczę ci posiadania „wujostwa”, które tak podróżuje po świecie! Przywożą wam po prostu cuda!
- Państwo Ford nie są moim wujostwem – sprostowałam – tylko dobrymi przyjaciółmi rodziny. A po za tym, powiedz słowo, a z przyjemnością pożyczę ci, co tylko chcesz, moja najlepsza przyjaciółko!
Lizzy radośnie mnie uściskała jakbym jej obiecała niewiadomo co. Wetknęłam bez za ucho, ciesząc się po troszku, że mam na sobie akurat liliową sukienkę. Nan wyszkoliła mnie w zwracaniu uwagi na dobór kolorów. Miała w zwyczaju prychać, kiedy ubrałam się, według niej, niestosownie. W końcu się nauczyłam, choć, jak utrzymywała moja siostra, „nawet cep szybciej by załapał”.
- Gwar wielkiego miasta – rozmarzyła się Lizzy – Chciałabym mieszkać w Charlottetown…
- A ja za żadną cenę! Prędzej bym… - zaczęłam, ale przerwałam nagle – Liz, spójrz! Z tego domu wychodzi jakaś kobieta!
- I co w tym niezwykłego? Wolno jej.
- Och, ty robisz to specjalnie?
- Co? – zdziwiła się Lizzy.
- Udajesz, że mnie nie słuchasz! Ale nieważne! Proszę pani! – wykrzyknęłam, podbiegając do starszej kobiety.
- Tak, słucham? – dama zmrużyła podejrzliwie oczy.
- Chciałam panią zapytać o pewien adres. Nie wie pani, gdzie mieszka Linda… eee… Linda – zacukałam się, nie mogąc sobie przypomnieć nazwiska ciotki Liz.
- McLellen. To moja ciocia – uśmiechnęła się Lizzy.
- Ach, pani Linda! – twarz kobiety wypogodziła się – Trzeba było mówić od razu, złotko! – spojrzała na mnie karcąco – Mieszka pod numerem 99…
Jęknęłyśmy z Liz zgodnie. Stałyśmy pod domem z numerem 15, a szłyśmy już dobre dziesięć minut.
Podziękowałyśmy kobiecie i ruszyłyśmy dalej, ciesząc się, że przynajmniej nie musimy nieść ciężkich walizek. Lizzy trajkotała wesoło, a ja skakałam przez kałuże.
- Och, Joy! W tobie jest więcej dziecka, niż w Rilli! – roześmiała się – Kilka dni temu stuknęła ci osiemnastka, powinnaś być po prostu rozważna i stateczna.
- Opowiadałam ci, jak Krzyś z Peris poszli w Londynie do teatru na „Piotrusia Pana”? – rzekłam, aby powstrzymać dalsze komentarze odnośnie mojej osobowości.
- W życiu nie słyszałam o jakimś Piotrusiu. Cóż za zabawne imię!
Więc powtórzyłam Liz wszystko, co opowiedzieli mi młodzi Fordowie, o Piotrusiu i Dzwoneczku, o Nibylandii i kapitanie Haku.
- Czarująca historia, prawda? – rzuciłam na zakończenie.
- Po prostu ładna – odparła Liz niemrawo.
Jedyną cechą, jaką zmieniłabym w mojej doskonałej pod każdym innym względem przyjaciółce, jest wyobraźnia. Liz, mimo, iż posiada dar wyobrażania sobie wielu rzeczy, pozostaje zamknięta na świat bajek i baśni. I na nic się zdały moje wieloletnie próby zaciągnięcia jej – choćby siłą - do Krainy Wróżek. Zdążyłam się już jednak przyzwyczaić i zaakceptowałam taki układ. Ja opowiadam o driadach, elfach i tym podobnych stworzeniach, a Lizzy przytakuje mi i udaje, że to co wygaduję jest całkowicie normalne.
- Do Nibylandii! – zawołałam radośnie - Pierwsza gwiazda na lewo, i prosto, aż do poranka!
- Joy, wariatko! Zatrzymaj się! – Lizzy krztusiła się od śmiechu, kiedy lekko przebiegłam kilka jardów, udając, że tańczę.
I nagle zatrzymałam się, jak wryta! Przebiegałam właśnie koło kałuży, w którą z całym impetem wjechało rozpędzone auto i cała woda chlusnęła na mnie!
- Aaaaaaaaa! – wykrzyknęłam i podskoczyłam w miejscu – Aaaaaaa! Liz!
Na moją Liz nie mogłam jednak liczyć, bo oparta o płotek, zaśmiewała się tak, że aż łzy jej ciekły z oczu.
Spojrzałam w dół i ujrzałam przemoczony do suchej nitki liliowy materiał, zabłocone angielskie pantofelki i powiększająca się plamę wody.
- Liz… - mruknęłam zirytowana i uniosłam energicznie głowę do góry. Wstrząśnięte tak nagle włosy okryły moją twarz – do tej pory jedyną suchą część ciała – niezliczonymi kroplami brudnej wody.
Zdusiłam w sobie wściekłe warknięcie. Przechyliłam głowę na bok i tak wykręciłam włosy, że wylało się z nich pół kubła wody. To samo próbowałam uczynić z sukienką, gdy nagle uderzyło mnie, jak muszę wyglądać. Oczami wyobraźni ujrzałam szczupłą, czarnowłosą dziewczynę w liliowej sukience, całą tak przemoczoną, że woda spływa z niej strumieniami. Wybuchnęłam histerycznym śmiechem.
- Nic się pani nie stało? – usłyszałam nagle zaniepokojony głos.
Przede mną stał ciemnowłosy chłopak, niewiele starszy ode mnie. Miał lekko spiczaste uszy, co nadawało całej jego postaci jakby elfiego wyglądu. Patrzył na mnie intensywnie niebieskimi oczami, które wyrażały strach, troskę i coś w rodzaju przeprosin.
- Nieprawda – upierała się zawsze potem Lizzy – Patrzył na ciebie tak, jakby znalazł grudkę złota tam, gdzie się najmniej tego spodziewał.
- Sam nie wiem, jak to się mogło stać! Tak bardzo, bardzo cię przepraszam! Nic ci nie jest? – powtórzył.
Na całe szczęście wrodzone poczucie humoru powróciło już do mnie w całości.
- Och, a dlaczego miałoby mi coś być? Właśnie sobie myślałam, jaki upalny mamy dzień i nagle bryznęła na mnie fala lodowatej wody! – uśmiechnęłam się – Zresztą, nie jestem z cukru.
- Naprawdę jest mi niewymownie przykro! – chłopak odwzajemnił uśmiech z ledwo zauważalną ironią.
Ta ironia, nie wiedzieć czemu, zezłościła mnie. Spojrzałam na niego gniewnie.
- Wybaczam panu – oznajmiłam chłodno – Proszę nas już zostawić.
Lizzy stanęła obok mnie, lustrując nieznajomego wzrokiem.
- Chodźmy już, nie możesz tu tak stać w przemoczonej sukni – zwróciła się do mnie, wyczuwając moją niechęć do chłopaka. Solidaryzując się ze mną, chwyciła mnie pod rękę i spróbowałyśmy go wyminąć.
- Nie pozwolę, by szła pani w takim stanie ulicą! – wykrzyknął chłopak zatroskanym tonem, stając nam na drodze.
- Proszę się nie martwić o moja reputację – warknęłam, błędnie odczytując jego intencje – Nie jestem stąd, więc nie obchodzi mnie, co miejscowi o mnie pomyślą.
- Ale mnie chodzi o pani zdrowie… Zawiozę panią tam, gdzie pani mieszka.
- On ma chyba rację – szepnęła mi niepewnie Liz – Jesteśmy oddalone o jakieś 50 domów od domu ciotki Lindy. Przeziębisz się!
Chłopak zauważając, że Lizzy mięknie, na nią przepuścił szturm.
- Proszę wytłumaczyć przyjaciółce, że tak będzie lepiej dla jej zdrowia. Nie znam się na medycynie, ale że nie można chodzić przemoczonym przy tak porywistym wietrze, to tyle wiem.
Spojrzałam na najbliższe drzewo. Jego liście stały tak sztywno, jakby nie widziały wiatru od wieków. Tak, rzeczywiście, wichura dziś straszna, pomyślałam sarkastycznie.
- Zgódź się, dziewczyno! – rzuciła Liz, rzucając na samochód pełne podziwu spojrzenie.
Lizzy przepadała za nowinkami technicznymi. Podejrzewam, że był to wpływ jej ojca i braci, którzy znosili do domu informacje o tym, co się dzieje w wielkim, zmechanizowanym świecie.
– Proszę nas zawieść pod dom z numerem 99 – zwróciła się do chłopaka.
- Zapraszam – powiedział szarmancko, otwierając przed nami drzwiczki.
Liz usadowiła się wygodnie na tylnym siedzeniu i rzuciła mi ponaglające spojrzenie.
- Nie wsiądę do tego pojazdu – oznajmiłam, stojąc niewzruszenie i postanawiając, że potem wygarnę Liz ten brak lojalności.
Odgarnęłam z czoła mokre włosy, uniosłam dumnie podbródek i ruszyłam naprzód.
- Zawiozę panie – chłopak stanął przede mną – Nalegam.
- Dziękuję, wolę się przejść – wycedziłam i obrzuciłam go spojrzeniem pełnym pogardy.
Jednak widać, że nie rozumiał on kulturalnego języka ludzi cywilizowanych. Stał wciąż przede mną, a gdy wykonałam krok do przodu, chwycił mnie w ramiona i uniósł do góry.
- Proszę mnie puścić! – rozkazałam, machając nogami i pryskając wodą.
Przeniósł mnie na rękach ten niewielki kawałek dzielący nas od samochodu i łagodnie posadził mnie na przednim siedzeniu.
- Proszę bardzo – uśmiechnął się figlarnie.
Byłam tak zdziwiona tym, co się stało, że nawet nie zaprotestowałam, kiedy ruszyliśmy. Dopiero po kilku minutach jazdy dotarł do mnie cały komizm sytuacji. Zaśmiałam się cichutko.
- Joy jest zmienna jak ocean – powiedziała kiedyś mama do Zuzanny – Naprawdę. Jej nastroje zmieniają się, raz na minutę. Potrafi przejść z czarnej rozpaczy do wszechogarniającej radości. Balansuje na granicy palącej nienawiści i gorącej miłości.
- Tak, kochana pani doktorowo, też to zauważyłam – uśmiechnęła się Zuzanna – Nigdy nie można przewidzieć, jak ta dziewczyna zareaguje. Czy na całusa odpowie pocałunkiem, czy też uderzeniem…
Po czym obie damy wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
- Widzę, że pani humor wrócił – wdarł się do moich rozmyślań chłopak.
- Ten typ tak ma – rzuciła Liz, a ja ze zdziwieniem spostrzegłam, że już dawno nie słyszałam jej słynnego „po prostu”. – Nigdy człowiek nie wie, czego się po niej ma spodziewać…
- Sądzę, że niewłaściwie zaczęliśmy naszą znajomość – rzekł po chwili chłopak. – Powinienem się najpierw przedstawić. Jestem Will.
Wymieniłyśmy z Liz zaskoczone spojrzenia, gdyż przywykłyśmy, że nowo poznane osoby podają nam nie tylko swoje pełne imię, ale i nazwisko. Po za tym, ja miałam lekkie uczucie déjà vu. W ciągu ułamka sekundy postanowiłyśmy podjąć z Lizzy zabawę Willa.
- Jestem Joy – oznajmiłam, a po jego twarzy przeleciał uśmiech.
- A ja Lizzy vel Liz – dodała moja przyjaciółka.
- Niezmiernie mi miło, panno Joy i panno Lizzy vel Liz. Ucałowałbym dłonie pań, ale przepisy drogowe zabraniają kierowcy odrywania wzroku od jezdni.
Mimo to zauważyłam, że jego wzrok często umykał w naszym kierunku. Przyglądałam się chwilę profilowi Willa i gdy nie zarejestrowałam ponownych „spoglądnieć” na mnie lub Liz, omamy te zrzuciłam na karb mojej ułańskiej fantazji.
Dzień dzisiejszy był wyjątkowo słoneczny, jednak ja zaczęłam drżeć. W niewielkim lusterku spostrzegłam, że zrobiłam się bledsza niż zwykle, a usta mi zsiniały.
- Joy, wszystko w porządku? – zatroskał się Will.
Skinęłam głową i ciasno oplotłam się rękami, aby powstrzymać kolejne dreszcze.
- Jaki ze mnie głupiec! – chłopak palnął się w czoło - Liz, obok ciebie leży koc. Tak, ten. Podaj go Joy.
Z wdzięcznością ujęłam ciepłe okrycie i owinęłam się nim ciasno.
- Dziękuję – wyszeptałam i posłałam im oboju serdeczne spojrzenia.
Dziesięć minut później stanęliśmy przed domem ciotki Liz. Will wyskoczył z samochodu i otworzył drzwiczki przed Liz. Potem podbiegł do mnie i podał mi dłoń, kiedy wysiadałam. Gdy stanęłam na chodniku, zaczęłam się wyplątywać się z koca.
- Dziękuję – oddałam okrycie, niemal już tak mokre jak ja, Willowi – Miło było cię poznać, ty piracie drogowy.
- Nic by się nie stało, jakbyś chodziła normalnie – zaczął się przekomarzać ze mną.
- Więc to moja wina, że nie wiesz, jak jeździć? – wbiłam szpilę.
- Taka twoja w tym wina, jak moja w tym, że nie umiesz przejść przez drogę nie wpadając w kłopoty.
Zgubiłam się na chwilę w jego wywodzie. Zaśmiałam się, a Liz mi zawtórowała. Nagle znowu poczułam zimno, które przeszyło mnie w taki sposób, jakby ktoś wbijał mi w ciało setki szpilek.
- Joy, chodź już do domu – Lizzy objęła mnie ramieniem i poprowadziła do schodków, które wiodły do domu 99.
Will złapał mnie za rękę.
- Zobaczymy się jeszcze? – zapytał prosząco – Zapraszam was obie jutro… och, nie to pozostanie tajemnicą dokąd – mrugnął do nas – Muszę ci wynagrodzić, Joy, zniszczenie sukni. A tobie, Liz… - zawahał się.
- Straty moralne? – podsunęła Liz z uśmiechem.
- Niech będzie – odwzajemnił uśmiech. – Więc zgadzacie się?
Spojrzałam na przyjaciółkę, w której oczach wyczytałam chęć ponownego spotkania Willa. Jeśli o mnie chodzi… cóż, też nie miała nic przeciwko.
- To wspaniale! – ucieszył się Will, kiedy wyraziłyśmy zgodę.
Wspólnie ustaliliśmy godzinę spotkania.
- Więc do zobaczenia – powiedział, całując nas w dłonie i odszedł powoli.
- Bywaj, piracie! – zawołałam jeszcze za nim, a on nie odwracając się wybuchnął śmiechem.
Skierowałyśmy się do drzwi domu nr 99. Na ganku spojrzałam za siebie. Chłopak dochodził właśnie do samochodu. Nagle zaplątał się w poły koca, który mu oddałam, potknął się i byłby wyrżnął w bruk, gdyby nie złapał się maski auta. Uśmiechnęłam się na ten widok.
Kiedy pół godziny później ciotka Linda zapakowała mnie do ciepłego łóżka, nawet nie przypuszczałam, że tak szybko zasnę.
Śniło mi się, że jestem na pirackim statku. Podli, pozbawieni litości piraci wypchnęli mnie na deskę, z której miałam wskoczyć do wody. Dął wiatr, białe żagle wydymały się, a czarna piracka flaga z czaszką i skrzyżowanymi piszczelami łopotała złowrogo. Już miałam wykonać zabójczy skok, dźgnięta ponaglająco szablą przez jakiegoś pirata, gdy wtem rozległ się krzyk:
- Puście ją!
Nagle Will skoczył na pokład i zaczął walczyć z piratami. Szable błyskały i dźwięczały. W końcu mój wybawca pokonał mych dręczycieli. I jak to często w snach bywa, sceneria zmieniła się gwałtownie. Stałam na schodkach wiodących na podest, gdzie stał ster, a Will wyciągnął ręce, by pomóc mi zejść. Zeskoczyłam, a on złapał mnie i…
I się obudziłam. Potem nie śniło mi się już nic.
-----------
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 20:46, 01 Wrz 2009 Temat postu: |
|
|
Cudowny odcinek, kochana Marigold! :*
Uśmiechnęłam się w duchu przy nawiązaniu do przygód Piotrusia Pana - to jedna z ukochanych lektur mojego dzieciństwa!
I uwielbiam Joy. Naprawdę. Odnajduję w niej wiele z samej siebie, dlatego też z taką przyjemnością czytam o jej przygodach!
No ale zakończenie mnie powaliło
Wena życzę! :*
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Patt
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 20 Lut 2009
Posty: 604
Przeczytał: 0 tematów
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 13:34, 02 Wrz 2009 Temat postu: |
|
|
Marigold kochanie, bardzo podobał mi się sen Joy. Naprawde moim zdaniem to najlepszy odcinek, jaki dodtąd napisałaś.
Niech muza spyłwa jak najczęściej na Ciebie, abyś tworzyła jeszcze więcej takich pyszności literackich. Hmm, bom ja Łasuch Literacki.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Gilbert
Uczeń Szkółki Niedzielnej
Dołączył: 05 Wrz 2009
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Sob 17:55, 05 Wrz 2009 Temat postu: |
|
|
Opowiadanie bardzo zgrabnie napisane, nawet w kilku momentach uśmiechnąłem się do siebie, czytając choćby o Nibylandii. W tym punkcie całkowicie identyfikuję się z Lizzy - a może tylko brakuje mi właściwego kobietom zatapiania się w marzeniach
Co do spraw czysto technicznych, to owszem, znalazło się kilka błędów, jednakże nie umniejszało to pozytywnych wrażeń czytelnika.
Pozdrawiam.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Lawenda
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 608
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: jedną nogą w niebie drugą w Lorien... Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 16:38, 07 Wrz 2009 Temat postu: |
|
|
Marigold moja kochana dopiero teraz zauważyłam, że ty również piszesz
Przecudowne opowiadanie. Pełne uroku i magi. Postać Joy świetna. Dziewczyny po prostu nie lubić się nie da A ten ostatni odcinek super. Zastanawiam się czy ze znajomości Joy i Willa coś wyniknie. Ale mam ku temu wielką nadzieję
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy
poz
Law
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 20:40, 07 Wrz 2009 Temat postu: |
|
|
Dziękuję bardzo za wszystkie komentarze! Nawet nie wiecie, jaka jestem Wam wdzięczna za to, że czytacie te moje nieszczęsne teksty! Dzięuję Wam!
Gilbercie, cieszę się, że się podobało! Nad błędami ciągle pracuję...
Kolejna część pojawi się z pewnym opuźnieniem. Nowa szkoła pochłanai niemal cały mój czas Ale pojawi się na pewno!
Dziękuję Wam raz jeszcze!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Wiki
Moderator
Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 2090
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 16:32, 08 Wrz 2009 Temat postu: |
|
|
Przepraszam, że komentuję twoje ostatnie opowiadanie dopiero teraz, ale dziś przeczytałam je sobie całe! Liz jest wspaniałą osóbką, a jej przygody są świetnie opisane!
Aaa i ostatnie zdanie pasuje niesamowicie do całego odcinka!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 21:37, 08 Sty 2010 Temat postu: |
|
|
I wrzucam kolejny odcinek. Powiem Wam szczerze, że niemal całą historię mam ułożoną w głowie, ale jak ją przelewam na papier staje się ona tak... sami widzicie. W następnym odcinku akcja stanie się bardziej żywa, mam nadzieję. Nie jestem zadowolona z tego odcinka, tak do końca zadowolona, ale coś musiałam zrobic z Joy, żeby... no, żeby nie powiedzieć za dużo Przepraszam, za wszystkie błędy i mimo wszytsko, życzę miłej lektury
Dla Rilli, bez której ten odcinek nie ujrzałby światła dnia :***
23 czerwca 1909r.,
Charlottetown
Dzisiejszy dzień był tak piękny, że pani Linda powiedziała, że śniadanie zjemy na tarasie. Po tym, jak wczoraj pomyliła godziny przyjazdu naszego pociągu, dziś okazywała nam wręcz matczyną troskliwość.
- Zjedz jeszcze kawałek, Joy – zwróciła się do mnie, gdy odsunęłam od siebie talerzyk.
- Dziękuję, proszę pani. Pęknę, jak zjem jeszcze kawałek. Śniadanie było przepyszne – uśmiechnęłam się.
- Kochana jesteś. Elizabethy, dlaczego zjadłaś tak mało?
- Ciociu! – wykrzyknęła Liz, która uwielbiała, gdy starsza dama nazywała ją pieszczotliwym „Elizabethy” – Gdyby mama widziała, ile już zjadłam, niewątpliwie dostałaby apopleksji! Ona jest zdania, że prawdziwa dama powinna jeść tyle, co ptaszek.
- Twoja matka i te jej metody wychowawcze! – pani Linda pokręciła głową z dezaprobatą – Zagłodziłaby was, gdyby nagle wpadło jej do głowy, że dzieci powinny jeść tyle, co kanarki! Co wam się śniło? – zmieniła nagle temat. Lizzy ostrzegała mnie przed takimi zwrotami w rozmowie, ale te wciąż skutecznie wybijały mnie z racjonalnego myślenia.
- Podobno to, co się śni w nowym miejscu, zawsze się spełnia – wyjaśniła kobieta, strzepując okruszki z chleba.
Niemal zachłysnęłam się herbatą, którą powoli sączyłam. Zaczęłam kaszleć i dopiero klepanie po plecach mi pomogło.
- Spełnia? – powtórzyłam, myśląc o moim zwariowanym śnie.
- Oczywiście – pani Lindzie zaświeciły się oczy – A co ci się śniło, Joy?
- Nie pamiętam… – skłamałam. Nie chciałam wysłuchiwać kpin na temat tego, co wytwarza moja podświadomość w chwilach, gdy jej nie kontroluję.
- Och – zawiodła się kobieta. Jak na taką damą, pani Linda nieustannie wietrzy jakiś skandalik, którym mogłaby się delektować. Nawet jeśli by to było tylko marzenie senne. – A tobie, Elizabethy? – zapytała z nadzieją.
- Całe… nic – roześmiała się Liz – Coś mi się tam kołacze w pamięci, ale nie pamiętam. Rzadko kiedy pamiętam sny, ja tak już mam po prostu.
- Nie powtarzaj cały czas „po prostu”, to nieelegancko – skarciła ją ciotka, a ja już wiedziałam, czemu Liz tak bardzo pilnuje się, gdy coś mówi.
- Wstawaj, Joy! Idziemy się przygotować! – Liz zignorowała ciotkę i pociągnęłam mnie za rękę – Śniadanie palce lizać, ciociu! – krzyknęła już na schodach. – Pomożesz mi wybrać sukienkę – dodała i pchnęła drzwi jej sypialni.
Aż otworzyłam buzię ze zdziwienia.
- Zdążyłaś zrobić taki bałagan przez godzinę?! – krzyknęłam, rozglądając się po pokoju, teraz w całości zawalonym sukienkami, wstążkami, butami i dodatkami. – I jak udało ci się przywieźć tyle rzeczy?! – dorzuciłam na wspomnienie niewielkiej walizki Liz.
Wzruszyła ramionami.
- Jakoś…
Zanim zdążyłam skomentować tą elokwentną wypowiedź, Lizzy zapytała:
- Tą niebieską muślinową w paski czy tą różową z falbanami? – uniosła dwie sukienki do góry, aby nie było wątpliwości, o których mówi.
- Eeee… - zawahałam się, próbując na szybko wymyślić logiczną wymówkę, dzięki której nie musiałabym towarzyszyć przyjaciółce w przygotowaniach, które prawdopodobnie – nie, które na pewno – chwile potrwają. Jednak wyobraźnia mnie zawiodła – Wiesz, co? Też się pójdę ubrać, przyjdź, jak skończysz – i wybiegłam z pokoju, zanim Liz zdążył mrugnąć.
Pierwszy raz podziękowałam w myśli pani Lindzie za to, że nas obdarzyła osobnymi pokojami. Spojrzałam na wielki zegar i z uśmiechem spostrzegłam, że wskazywał 9:30, czyli jeszcze dwie godziny do umówionego spotkania. Wyciągnęłam więc z walizki książkę, usiadłam wygodnie na szerokim parapecie wyłożonym poduszkami i zaczęłam czytać. Po chwili świat poza kartami książki przestał dla mnie istnieć.
- Joy? Joy?! Joyce Blythe! Dlaczego jesteś jeszcze niegotowa?! – Lizzy wparowała do mojego pokoju, wyrywając mi z dłoni książkę.
- Spokojnie, jest masa czasu jeszcze… - rzekłam, próbując odebrać od niej moją własność.
- Co ty wygadujesz?! Masz 15 minut!
- Jak to? – zdziwiłam się autentycznie – Ale spójrz na zeg… - urwałam, bo spostrzegłam, że zegar nadal wskazywał 9:30. Nadal!
- Liz! – jęknęłam – Daj mi chwilę…
- A co ty robiłaś przez ten cały czas?
- Och, czytałam… - wymruczałam, otwierając szafę i w pośpiechu wyrzucając z niej te nieliczne sukienki, które zabrałam.
- Czytałaś? A co?
- Książkę, słońce, książkę… - odparłam, ubierając białą sukienkę w drobne zielone kwiatuszki, z zieloną taśmą w talii.
- Tak? A jaką? – pytała Liz nadal niefrasobliwie, huśtając się na piętach.
- Lizzy, błagam, co ty prywatny detektyw?
- Być może – uśmiechnęła się przekornie – No, och, już dobrze. Dobrze. Daję ci dziesięć minut!
- Uwielbiam cię! – krzyknęłam, naciągając pończochę na lewą nogę.
- Wiem – rzuciła z uśmiechem i zniknęła za drzwiami, powiewając różowymi falbankami.
Narzucając sobie jeszcze większe tempo, z szybkością wichru ubrałam drugą pończochę, wyszukałam odpowiednie buty i zasiadłam za lustrem, by zrobić coś z włosami. Nie było czasu na finezyjne fryzury! Przeczesałam je kilkakrotnie tak, by lśniącą falą spływały na ramiona – przynajmniej takie było zamierzenie, nie do końca jednak wyszło.
- A co tam! – mruknęłam do siebie. Złapałam leżący na łóżku kapelusz z szerokim rondem i ciemnozieloną wstążką, nacisnęłam na głowę i wypadłam z pokoju.
Po chwili siedziałyśmy w samochodzie Willa i mknęliśmy przez ulice stolicy Wyspy Księcia Edwarda.
- Wyglądacie zjawiskowo – zapewnił nas gorąco ten młody człowiek bez nazwiska.
- „Dziękujemy, to miłe z twej strony”, tak powiadają grzeczne matrony – odparłam wesoło, bo do głowy wpadł mi szaleńczy pomysł.
- Joy, co ty za głupoty gadasz?
- Wierszem mówić będę, a może magię poezji posiędę… - poluzowałam wstążkę w pasie.
- Posiądę – poprawili mnie jednocześnie Will i Lizzy.
- Sami spróbujcie, jak to takie proste, a zobaczycie… - zastanowiłam się chwilę, po czym dodałam szybko – że was przerosnę!
Roześmiałam się. Will przewrócił oczami. Lizzy teatralnie westchnęła. Stanowiliśmy zgrane trio.
- Moja siostra tak czyniła, jak była mała, widocznie na mnie ta sama moc zadziałała – dorzuciłam uprzejmie.
- Och, więc masz siostrę! – uśmiechnął się Will. – A jakieś inne rodzeństwo?
- „Siedmioro jest nas, panie." – odparłam cytatem – I mamy jeszcze psa na stanie.
- To było dziwne – zawyrokowała Liz, na co w odpowiedzi pokazałam jej język.
- Wordsworth? – chłopak uniósł brwi.
- Znasz go na wyrywki? – byłam tak zaskoczona, że aż zapomniałam zrymować.
- Oczywiście. Lubisz go?
- Lubię? Kpisz czy o drogę pytasz? Ja go kocham!
Will pokiwał głową.
- A ty, Lizzy?
- Co ja? – moja przyjaciółka demonstracyjnie odwróciła głowę od okna i spojrzała na chłopaka. Nie znosiła, gdy zsuwano ją na margines.
- Masz rodzeństwo?
Kiwnęła głową z lekkim uśmiechem.
- Mmm… a lubisz Wordswortha?
Tym razem pokręciła złotym łebkiem.
- A co lubisz? – ciągnął zbity z pantałyku.
- Emilię Starr – oznajmiła łaskawie.
Uważnie obserwowałam reakcję chłopaka, ale zdziwiła mnie wysoce. Najpierw zamrugał kilkakrotnie, potem zaciął usta i wbił wzrok w ulicę. Atmosfera w pojeździe zrobiła się nagle tak gęsta, że można by ją krajać i rozsmarowywać po chlebie. Wymieniłyśmy z Lizzy zaskoczone spojrzenia, ale żadna z nas się nie odezwała. W takiej ciszy przejechaliśmy resztę drogi.
Zatrzymaliśmy się dopiero przed budynkiem, który wyglądał jakby był zbudowany z samego szkła, srebra i światła. Wytężyłam wzrok, ale nie mogłam spostrzec, co znajduje się w środku, ponieważ oślepiało mnie słońce.
- Co to za miejsce? – wydusiła Lizzy, osłaniając oczy daszkiem z dłoni.
- No więc pomyślałem, że żeby wynagrodzić wam wczorajsze wydarzenia, muszę pokazać wam coś, co jest niemal tak piękne jak wy – uśmiechnął się chłopak, jakby wcześniej nic się nie stało.
- Och, czyli co to?! – zawołałam podekscytowana jak dziecko, gładko przełykając komplement.
- Zapraszam do środka – Will ukłonił się i wskazał gestem na drzwi. Dopadłyśmy z Lizzy do nich równocześnie, nawet nie czekając na naszego przewodnika pchnęłyśmy je i znalazłyśmy się w środku. Odebrało mi mowę z zachwytu. Stałam rozglądając się dokoła i wdychając oszałamiający zapach.
- To jedna z najsłynniejszych oranżerii w Kanadzie. Mają tu każdy kwiat, jaki człowiek powinien zobaczyć w swoim życiu oraz dużo więcej – rzucił Will z udawanym lekceważeniem – Podoba się?
Rzuciłam się mu na szyję i pocałowałam w policzek. Zrobiłam to niemal nieświadomie, czując się, jakbym znalazła się w jakiejś magicznej krainie. Szybko pociągnęłam jego i Liz za rękę.
- Chodźcie, chcę zobaczyć wszystko!
Spędziliśmy tu dwie godziny, podczas których biegałyśmy z Lizzy od kwiatka do kwiatka, a Will rzucał od czasu do czasu nazwę, co bardziej niesamowitego tworu natury. Potem chłopak zabrał nas do restauracji, w której pozwolił nam wybrać dania o bardzo zabawnych nazwach i jeszcze zabawniejszym wyglądzie. Następnie był pokaz latarni magicznej, na którym śmiałam się tak głośno, że ludzie obracali się, by popatrzeć, co to za niewychowana pannica. Jednak miałam ich daleko w nosie, zresztą, jakie znaczenie miało dla mnie oburzenie statecznych matron, jeżeli zarówno Will, jak i Liz mieli doskonały ubaw z mojej głośnej radości. Jednak dzień powoli chylił się ku końcowi i zaczynał zapadać zmrok, więc żebyśmy się rozgrzały, Will zaproponował gorąco czekoladę. Rzecz jasna przyjęłyśmy to z radością.
- To nie koniec, moje panie. Czeka na was jeszcze gwiazda wieczoru – Will z tajemniczą miną otworzył przede mną drzwi samochodu.
- Mam nadzieję, że to nie będzie… - zaczęła Liz, odwiązując tasiemkę kapelusza i kładąc go sobie na kolanach.
- Ciiii… - Will położył palec na ustach – To ostatnia niespodzianka. Gwiazda wieczoru – powtórzył.
Mknęliśmy przez ciemniejące ulice Charlottetown, a moje myśli krążyły wokół dnia dzisiejszego. Czułam się taka szczęśliwa, że aż się bałam – paradoksalnie. Bo czyż bogowie nie są zazdrośni, kiedy śmiertelnicy są zbyt szczęśliwi? Na moją radość składało się wiele czynników: piękne widoki, smaczne jedzenie (tak, to takie materialne, ale tak!) i to, że tak dobrze czuję się w towarzystwie Willa… och, i Lizzy naturalnie też… ale to takie inne uczucie, coś jakby… mił…
- Jesteśmy na miejscu – Will wdarł się brutalnie w moje rozmyślania.
Wysiadłam z samochodu i rozglądnęłam się. Byliśmy w porcie. Pachniało silnie solą i rybami, a szum zatoki był wyjątkowo intensywny. Zakręciło mi się w głowie i przypomniało mi się zdarzenie sprzed dziewięciu lat. Razem z chłopakami i bliźniaczkami byliśmy wtedy na plaży. Całe moje rodzeństwo doskonale radziło sobie w wodzie, więc razem popłynęliśmy do niewielkich skał, oddalonych od brzegu o jakieś pół mili. Tam w jednej z jaskiń bawiliśmy się w piratów przez kilka godzin. Potem Jim, Walter, Nan i Di odpłynęli, a ja siedziałam wymyślając sobie romantyczne historie o tym miejscu. Nagle zauważyłam, że poziom wody się podnosi. Szybko, bardzo szybko. Zaczęłam rozpaczliwie wzywać pomocy, ale mój krzyk odbijał się od ścian jaskini. Woda sięgało mi już do szyi, gdy zauważyłam niewielki otwór. Rzuciłam się w jego stronę i zanurkowałam. Przepłynęłam kilka metrów pod woda i oszalała ze strachu wydostałam się na powierzchnię, z dala od strasznych skał. Tam od razu tata wciągnął mnie do łodzi, ale od tamtego dnia panicznie bałam się wody…
- O nie… - jęknęła Lizzy, kiedy zobaczyła, że zaczynam ciężko oddychać. – Spokojnie, Mała…
- No, dziewczęta! Zapraszam was na podróż „Gwiazdą wieczoru”. Zobaczycie, jak pięknie wyglądają światła na Wyspie Księ… - spostrzegł nagle, co się ze mną dzieje – Joy? Joy?!
Stanęłam prosto i żeby nie zobaczył, że ręce mi się trzęsą oparłam je na biodrach.
- Co… - zaczęłam, ale musiałam odchrząknąć, bo głos mi drżał. Spróbowałam ponownie, teraz już bardziej dziarskim tonem – Co tak się patrzycie? Zapomniałam umyć uszu?
- Nie, myślałem… - Will zlustrował mnie spojrzeniem – że coś ci jest.
Uśmiechnęłam się ciepło.
- Dziękuję za troskę. Każdą panną się tak przejmujesz? – zażartowałam.
Chłopak zamiast się odciąć, odwrócił się nagle ku zatoce, a ja poczułam, jak moje serce otula taka różowa mgiełka. Bliskość zatoki dość skutecznie jednak stłumiła wszelkie inne uczucia, strach wysuwając na pierwsze miejsce.
- To idziemy? – zadał zasadnicze pytanie Will.
- Oczywiście! Ku spełnieniu mego wczorajszego snu!
- Joy, co ty robisz, wariatko?! – warknęła mi Liz do ucha – Przecież boisz się wody! Dostajesz mdłości, jak stoisz na brzegu głębszej kałuży! A to jest zatoka! Bardzo głęboka! – uświadamiała mnie.
- Będzie dobrze, zobaczysz.
Will z uśmiechem podał nam ramię. Ujęłam go pod prawe, Liz pod lewe i ruszyliśmy ku łodzi, świecącej jasnymi światłami na tle ciemnego nieba i ciemnej wody. Na pokładzie znajdowali się już ludzie, którzy z gracją przechadzali się od burty do burty, bądź tańczyli w rytm muzyki, wygrywanej przez orkiestrę. Ja bynajmniej nie byłam w nastroju do rozrywki. Każdy krok sprawiał, że w głowie co raz głośniej rozbrzmiewał mi mój własny krzyk, krzyk przerażonego dziecka, spotęgowany przez ściany jaskini i tafle wody. Na skórze niemal czułam szczypiące zimno morskiej wody, a nozdrza miałam przepełnione zapachem soli.
Powoli zbliżamy się do statku. Oddychaj, dziewczyno. Nie daj po sobie poznać, że ze strachu prawie nie możesz myśleć.
Jesteśmy już na trapie. Boże, woda z obu stron! Zimna, bardzo zimna i głęboka!
Już lepiej. Pokład. Mniej więcej stały grunt. Tylko dlaczego wciąż słychać szum fal tak intensywnie?
Szybko podeszłam do burty i chwyciłam się jej kurczowo.
- Joy – miękko zawołał Will – wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha… Może nie powinniśmy płynąć…
W tym momencie przyszło najgorsze. Wyjątkowo silna fala uderzyła o burtę i rozbiła się o nią z sykiem. Spojrzałam w ciemne odmęty. Kilka kropel chlapnęło mi na twarz i wrzasnęłam spanikowana. Przerażenie odebrało mi resztki racjonalnego myślenia. Wpatrywałam się w fale jak zahipnotyzowana…Widziałam tylko wodę, czułam tylko jej zimno, słyszałam tylko jej chlupot. Nie byłam zdolna do jakiegokolwiek ruchu – tak jak mysz, przed którą nagle znalazł się wąż, która nie ucieka i tylko wpatruje się w zabójcę. Moja panika rosła, przepełniała mnie, rządziła mną. Cały czas krzyczałam, a ludzie tłoczyli się wokół mnie.
- Woda, woda! Ona jest wszędzie! – powtarzałam, jak wtedy, gdy tata wyciągnął mnie z lodowatej toni.
- Joy! – to Lizzy ciągnęła mnie za rękę, ale ja przebywałam jakby w innym świecie. W świecie, w którym zewsząd otaczała mnie woda.
Nagle przed oczami zawirowały mi czarne plamy. Zaczęłam się trząść, potknęłam się i wpadłam na burtę z taką siłą, że kapelusz zerwał mi się z głowy i dostał się do wody. Jego widok na czarnej tafli przepełnił czarę. Zemdlona osunęłam się na bok – jednak nie znalazłam oparcia. Przekoziołkowałam przez burtę i wpadłam w ciemną toń.
To był mój koniec.
Ogarnęło mnie zimno...
Ogarnęła mnie ciemność...
Znowu, psiakość.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|