|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 20:42, 08 Sie 2009 Temat postu: Z szuflady Marigold |
|
|
Bardzo często przed zaśnięciem wymyślam sobie różne historie... I pewnego razu Rilla powiedziała mi, żebym spróbowała je napisać. I spróbowałam...
Przed Wami znajduje się moje opowiadanie, które jest początkiem pewnej serii. Ostrzegam uczciwie, że nie jest ani wybitne, ani nawet w połowie tak dobre, jak można by się tego spodziewać. Proszę, weźcie pod uwagę fakt, że to mój literacki debiut
Mam nadzieję, że się spodoba...
Dla Aniulki, za jej nieocenioną pomoc i wsparcie
oraz dla Rilli za niewygasające poparcie i zachęty
Dziewczęta, za wszystko :***
Pamiętniki Joyce Blythe
20 czerwca 1909r.,
Glen St. Mary
- Nie mogę w to uwierzyć!
- A jakiego bardziej namacalnego dowodu niż gazeta ci potrzeba? – zapytała moja przyjaciółka Lizzy i wybuchnęła śmiechem.
Zawtórowałam jej wesoło. Czułam się tak szczęśliwa, jak tylko może się czuć człowiek. Chciałam śpiewać i tańczyć. To pierwsze na pewno wywołałoby trwały uraz u każdego kto miał uszy w promieniu najbliższych 100 mil. Zdecydowałam się na to drugie. Chwyciłam Lizzy za nadgarstek i porwałam ją do szalonego tańca. Zaczęłyśmy się kręcić się w kółko, coraz szybciej i szybciej, i szybciej…
- Joyce Blythe! Na miłość Boską! Elizabeth Flagg! Co wy wyprawiacie?! – ostry głos wdarł się do mojej rozśpiewanej świadomości.
Niezawodny kobiecy instynkt krzyczał do mnie głośno, bym się zatrzymała. Spróbowałam więc stanąć w miejscu i spojrzeć na rozmówcę. A wcale nie było to łatwe! Ziemia bowiem kołysała się jak statek podczas sztormu, a wszystko przed oczami wirowało mi w koło, jak ja i Lizzy przed chwilą.
-Panna Kornelia! – ucieszyłam się, gdy wreszcie rozpoznałam stojącą przede mną osobę. W duchu podziękowałam mojemu rozsądkowi, dzięki któremu się zatrzymałam.
Tak naprawdę panna Kornelia była już od dawna panią Marschallową Elliot, jeśli mam być szczera. Ale mama mówiła mi, że to miano jest zbyt drogie dla starych przyjaciół, by chcieli je porzucić. Natomiast Zuzanna wzgardliwie twierdziła, że skoro pannie Kornelii zachciało się być „panią”, to niech będzie „panią Elliot” choćby się ziemia waliła i paliła.
- Obiecaj mi, Joy, że już nie będziesz tańczyć na samym środku głównej ulicy! – powiedziała panna Kornelia i poprawiła kapelusz, a potem suknię, Ta kobieta zawsze znajdzie coś, czym można zająć ręce.
Kątem oka spostrzegłam, że Lizzy próbuje otrzepać z kurzu swoją zieloną sukienkę. Miodowe włosy opadły jej na twarz, więc nie wiedziałam, czy się śmieje, czy płacze, a ramiona podejrzanie jej się trzęsły.
- Panno Kornelio, z ręką na sercu, mogę pani obiecać, że już nie będę się kręcić w kołko na ulicy… a nawet gdziekolwiek… - dodałam po chwili namysłu – To może wywołać trwały uszczerbek na zdrowiu, gdy ziemia tak się kołysze. Jestem niemal pewna, że się nabawiłam przez to choroby morskiej…
Lizzy nagle zaczęła dziwnie kaszleć, ale żeby to ukryć, schyliła się po gazetę, którą upuściła. Panna Kornelia rozbawiona uniosła brwi.
- Dobrze, że nie widział was żaden metodysta – mruknęła pod nosem, trwożnie rozglądając się po ulicy. Głośniej natomiast dodała – No, ale mieszkańcy Glen przywykli już do waszych wariactw!
- Proszę nie zapominać, pani Elliot – odezwała się nagle Lizzy – że to miasteczko widziało już dziwniejsze sceny, niż nasz dzisiejszy taniec. Proszę sobie przypomnieć choćby to, jak Flora i Walter przegalopowali przez główną ulicę na prosiakach!
Zaśmiałyśmy się.
- Dobrze, dziewczęta, musimy się już pożegnać. Mary zaczęła smażyć konfitury z malin i okazało się, że w domu nie ma ani grama cukru! – panna Kornelia pokręciła głową, jakby się zastanawiała, jak mogła dopuścić do takiej hańby w swoim domu – Mam nadzieje, Elizabeth, że twój ojciec ma wystarczającą ilość tego składnika!
- Na pewno, pani Elliot! – zapewniła grzecznie Lizzy – Jeśli nie ma w sklepie, to dla pani, pani Elliot, wydobędzie go choćby spod ziemi!
- Uwierz mi, kochana, że wolałabym, żeby go wyciągnął po prostu z worka!
Kiedy pożegnałyśmy tę uroczą niewiastę, Lizzy zamachała mi przed nosem najnowszym numerem „Codziennych Przedsięwzięć”.
- Pamiętasz jeszcze, co znalazłyśmy w środku? – zapytała przekornie
- Oczywiście, Liz! Masz takie mniemanie o mojej pamięci, że wątpisz, czy pamiętam rzeczy sprzed piętnastu minut? – udałam, ze się obrażam – Ale wybacz ci, przez wzgląd na trzy rzeczy – powiedziałam wspaniałomyślnie.
- Na jakie trzy? – zdziwiła się autentycznie Lizzy i otworzyła szeroko oczy.
- Po pierwsze, przez wzgląd na to, co jest w środku – popukałam kciukiem w gazetę - Po drugie, że jesteś moją jedyną przyjaciółką. I po trzecie, że dziś długo przebywałaś na słońcu, więc mogło ci ono uszkodzić jakiś płat w mózgu… - przekomarzałam się z Lizzy.
Jednak Lizzy jest najcudowniejszą istotą pod słońcem (uszkadzającym płaty mózgowe), więc ani myślała się obrażać i tylko się roześmiała, zgodnie z moim zamierzeniem.
- Dobrze, skoro ustaliłyśmy, że pamiętasz – oświadczyła, ciągle chichocząc – To bądź tak dobra i przeczytaj na głos raz jeszcze ten artykuł.
Lizzy nie ma zbytniego zaufania do słowa pisanego, odkąd wsypała do ciasta pół zawartości puszki z napisem CUKIER, której zawartość ewidentnie przeczyła napisowi, jako że znajdowała się w niej sól. Wtedy postanowiła nigdy nie wierzyć w to, co napisane, a ja zyskałam niesamowitą rolę lektora. W skomplikowanym sposobie pojmowania mej przyjaciółki oznaczało to miej więcej tyle, co „jak usłyszę to wypowiedziane na głos, będę wiedzieć, że to prawda”.
- Czytam – oznajmiłam inteligentnie i odchrząknęłam – Mamy przyjemność powiadomić naszych Czytelników, że w Teatrze Miejskim w Charlottetown odbędzie się niezwykła premiera.
- Po prostu niesamowita! – wtrąciła Lizzy, która oparła podbródek na moim ramieniu i patrzyła na środkową kolumnę, z której czytałam.
- Ciiii… O godzinie osiemnastej, 25 czerwca 1909r., zostanie wystawiona sztuka na podstawie debiutanckiej powieści pani Emilii Starr!!!
- Po prostu kocham jej książki! – wrzasnęła mi Lizzy do ucha, prawie pozbawiając mnie błony bębenkowej w prawym uchu.
- Ja też! – przyznałam entuzjastycznie – Zajmują cały regał u mnie w domu i są zaczytane do granic przyzwoitości!
- Czytaj dalej! – zakomenderowała Lizzy
- Scenariusz „Morału róży” napisała sama autorka – kontynuowałam posłusznie – tak więc możemy liczyć, że przedstawienie będzie równie doskonałe jak książka.
- Ona jest po prostu świetna! – stwierdziła ma przyjaciółka tonem, nie znoszącym sprzeciwu.
„Po prostu” było ulubionym wtrąceniem Lizzy. Używała go wręcz obsesyjnie. Kiedyś, będąc odpytywana w szkole, powtórzyła je dwadzieścia siedem razy. Wiem, bo liczyłam.
- Pani Starr pojawi się na premierze, a także zostanie w mieście przez kilka dni. Na 30 czerwca zaplanowano bowiem premierę jej najnowszego dzieła, którego tytuł owiany jest, jak dotąd, tajemnicą. Pani Starr zapowiedziała, że będzie podpisywać swoje książki w Księgarni Charlottetown’skiej.. Wierni wielbiciele jej twórczości liczą po cichu na pojawienie się ilustratora książek tej znakomitej pisarki!
- Ja muszę się dowiedzieć po prostu, kto to jest ten Teka, inaczej umrę! – powiedziała panna Flagg tonem, który nie pozostawiał cienia wątpliwości, że tak się stanie naprawdę, jeżeli tożsamość Teka nadal pozostanie jej nieznana.
„Teka” było skrótem, który używałyśmy z Lizzy, kiedy rozmawiałyśmy o tajemniczym człowieku, którego niesamowite rysunki można było znaleźć we wszystkich książkach pani Starr. Każdy obrazek był w rogu opatrzony dwoma literkami „T.K.”, ale ani ja, ani Liz, nie znałyśmy rozwinięcia tego skrótu. Natomiast Jim zawsze się śmiał z naszego „Teka”, powtarzając, że jesteśmy dziwne, by zachwycać się ilustracjami jakiejś „teczki”.
- Teka ma świetną kreskę – rzekłam z zastanowieniem, podnosząc wzrok znad gazety i wpatrując się w błękitne niebo.
- I wygląda jakby doskonale znał i rozumiał się ze Starr. Po prostu jakby byli sobie bliscy…
- Może są przyjaciółmi? – podsunęłam
- Och, Joy, ty po postu za prosto rozumujesz… - rzekła Lizzy, posyłając mi rozbawione spojrzenie swoich wielkich zielonych ocząt. – Gdyby byli przyjaciółmi, uwierz mi, gazety na pewno by coś pisały! – zamachała „Przedsięwzięciami”, a do mnie dotarło nagle, jaka data widnieje na okładce – 20 czerwca 1909r.!
- Lizzy, która godzina?! – wykrzyknęłam, rażona nagłym przypomnieniem, jeżeli tak to można określić.
Lizzy uniosła nadgarstek, na którym miała zegarek, który dostała od rodziców na siedemnaste urodziny. Spojrzałam na tarczę i układ wskazówek mnie przeraził. Złożyłam gazetę i zerwałam się do biegu, jakby mnie goniło stado kanibali.
- Joy!!! – krzyknęłam za mną Lizzy – Co ty zaczęłaś po prostu trenować biegi?!
- Jestem spóźniona! – odkrzyknęłam tylko, a kilkoro ludzi popatrzyło na mnie z dezaprobatą. Wcisnęłam „Przedsięwzięcia” za pasek od sukienki i zaczęłam biec, jak najszybciej umiałam. Jedyne, co się dla mnie teraz liczyło, to to, żeby już być w Złotym Brzegu.
Jeśli zechcecie, ciąg dalszy nastąpi...
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez marigold dnia Sob 21:15, 22 Sie 2009, w całości zmieniany 3 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 20:46, 08 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Dziękuję za dedykację, moja kochana :*
Tak, jak już Ci pisałam na PW, bardzo mi się podoba Twoje nowe opowiadanie! Bardzo udany debiut, Bratnia Duszyczko! Doprawdy, nie mam pojęcia, dlaczego tak się obawiałaś naszej reakcji!
Brawa za nawiązanie do innej powieści Maud! Jestem ciekawa, czy obie panny spotkają się na żywo z Emilką i poznają słynne Teka...
Pisz dalej, czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy! :*
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 21:03, 08 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Jesteś, Rillo, absolutnie kochana! Dziękuję Ci, raz jeszcze!
Ciąg dalszy... cóż mogę powiedzieć?... pisze się (Jednak )
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 21:13, 08 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Spróbowałby się nie pisać! [Rilla mentorsko grozi marigold palcem] Kochana, już się nie wywiniesz! Będę Cię męczyć dniami i nocami, aż kolejna część się pojawi
PS. Tak w ogóle, to kolejny odcinek LiM też się pisze [bezwstydna autoreklama]
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Rilla dnia Sob 21:13, 08 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 20:38, 12 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Kolejna część "Z pamiętników Joyce Blythe"
Dedykowane Aniulce i Rilli, za to, że po prostu są! :*
--------------------------------------
Ujrzałam Złoty Brzeg w całym jego majestacie. To najpiękniejszy dom na całej Wyspie Księcia Edwarda, jestem o tym przekonana. I spostrzegłam też coś, na widok czego jęknęłam w duchu. A mianowicie dwie bryczki…
Dziś jest 20 czerwca, dzień, w którym świętuję swoje urodziny. A właściwie nie ja jedna. Jim także. ..
- Joy, Jim, oboje urodziliście się w czerwcu – powiedziała mama kilka dni temu – Musicie wybrać jeden dzień, w którym urządzimy wam przyjęcie…
- Głupotą byłoby urządzanie dwóch przyjęć w przeciągu kilku dni – Zuzanna zamaszyście posypała ciasto cukrem – Ludzie by od razu zaczęli gadać, że nie znamy umiaru, droga pani doktorowo.
- Ach, a ja się tak cieszyłem, że będzie przyjęcie po przyjęciu! – wykrzyknął Jim, udając załamanego.
- Ty się pewnie cieszyłeś na dwa torty – fuknęłam, zakładając ręce.
- Rozgryzłaś mnie, siostrzyczko – Jim wyszczerzył zęby – Na dwa torty i na dwie uczty godne królów – skłonił się przed Zuzanną
- Możesz być pewny, Jim, że najesz się do woli. Już ja o to zadbam! – zapewniła go Zuzanna i włożyła ciasto do pieca. – Nie będziemy żałować składników, prawda droga pani doktorowo?
- Oczywiście, Zuzanno – zaśmiała się mama – Przecież nasze łakomczuchy zjedzą wszystko, co postawisz na stole! A przecież jeszcze zaprosimy Dianę z dzieciakami, Leslie… Zgadzacie się? Jim? Joy? – mama spojrzała na nas wyczekująco.
- Tak! – wykrzyknęliśmy jednocześnie z Jimem i, jak zawsze, gdy udało się nam powiedzieć coś równocześnie, dotknęliśmy się wskazującymi palcami, krzycząc: „Moje szczęście, twój pech!”
- To cudownie! – mama usiadła wygodniej w fotelu – Więc jaki dzień wybieracie, moi kochani przyszli solenizanci?
- Ale mam jeszcze pytanie! – Jim podniósł z wdziękiem dwa paluszki.
- Tak, kochanie?
- Czy Meredithowie też przyjdą?
- Ależ oczywiście! Jeżeli chcecie to możemy zaprosić całe Glen! – mama uśmiechnęła się łagodnie.
- Z wyjątkiem Wilsonów, droga pani doktorowo – wtrąciła się Zuzanna, która teraz niecierpliwie przypatrywał się zegarkowi, gdyż miała szarlotkę w piecu.
- Dlaczego, Zuzanno? Pani Tomaszowa Wilson to bardzo miła kobieta i podobno wzorowo wychowuje dzieci – zaoponowała mama
- Kochana pani doktorowa to zawsze widzi w ludziach tylko te dobre cechy! – Zuzanna z uwielbieniem spojrzała na mamę. – Wilsonowie znani są z łakomstwa, droga pani doktorowo. Ale w takim razie nie słyszała pani, co się stało na ślubie Bessie Wilson?
Wymieniliśmy z Jimem spojrzenia. Przepadaliśmy za historyjkami Zuzanny.
- A wiec, droga pani doktorowo, zaraz pani wszystko opowiem – zapewniła Zuzanna, gdy odpowiedziała przecząco – Otóż pani Tomaszowa jest ciotką Bessie, więc została zaproszona na ślub, który odbył się w ogrodzie. Pani Tomaszowa usiadła w pierwszym rzędzie, aby móc wszystko doskonale widzieć. I w momencie, gdy pan młody miał powiedzieć sakramentalne „tak”, z pierwszej ławki rozległo się głośne burczenie. Ale to nie koniec! Pani Tomaszowa bynajmniej się nie przejęła. Ze spokojem, powiadają, wyjęła solidną kanapkę i zaczęła jeść. Dopiero, gdy natarczywe spojrzenia i płacz Bessie kazały jej podnieść wzrok znad „przekąski”, uprzejmie wyjaśniła, że „od świeżego powietrza straszebnie głodnieje”…
Razem z Jimem dostaliśmy napadu takiego śmiechu, że Złoty Brzeg zatrząsł się w posadach. Mam wtórowała nam wesoło, a jej śmiech dźwięczał srebrem. Gdy się w końcu uspokoiliśmy – a nie jest to łatwe, zwłaszcza, gdy się leży na podłodze – po krótkiej wymianie zdań, ustaliliśmy z Jimem wspólny termin przyjęcia.
Dzisiaj!
Jęknęłam ponownie i cichutko podeszłam do okna. W salonie zebrał się tłum ludzi, który, jak można było zaobserwować, zaczynał się już lekko niecierpliwić. Z wyjątkiem cioci Diany, która siedziała na sofie i radośnie pałaszowała kawałek ciasta czekoladowego. Stwierdziłam, że jedyne, co mi pozostaje to dostać się jakoś niepostrzeżenie do domu, przebrać się w czystą sukienkę, uczesać ten busz na mojej głowie i zejść do gości, przepraszając za „drobne” spóźnienie.
- Solenizant nigdy nie przychodzi za późno – mawia zawsze tata – to inni są za wcześnie.
Myślę jednak, że to powiedzenie nie dotyczy niemal czterdziestominutowego „poślizgu”.
Zakradłam się na tył domu i stanęłam pod oknem mojej sypialni. Podparłam się pod boki i zaczęłam się zastanawiać, jak się dostać na drugie piętro.
Już prawie poważnie rozważałam wejście po rynnie, gdy ujrzałam opartą o jabłoń drabinę. Pobiegłam ku niej i już po chwili stałam na drabinie, próbując otworzyć okno. Moje okno ma to do siebie, że wystarczy je lekko pchnąć – albo patrząc z mojego obecnego punktu widzenia, pociągnąć – by się otworzyło. Gdy tak szarpałam za klamkę, tchnęło mnie przemyślenie (przemyślenia maja to do siebie, że przychodzą w najmniej odpowiednich momentach), dlaczego właściwie nie mogę wejść normalnie drzwiami i najzwyczajniej w świecie przeprosić za spóźnienie?! No cóż, stałam na spróchniałej drabinie, 12 stóp nad ziemią i próbowałam włamać się do własnego pokoju… Myślę, że było za późno na racjonalne myślenie!
Mocniej szarpnęłam za klameczkę i w jednym momencie poczułam dwie rzeczy.
Pierwsza, że okno się uchyliło.
Druga, że pod wpływem energicznego pociągnięcia drabina oderwała się od ściany i teraz zaczyna się przechylać w drugą stronę!
Balansowałam na drabinie, za wszelką cenę próbując złapać się parapetu. Wydawało mi się, że całą wieczność to robiłam! Nigdy nie wiedziałam, co mieli na myśli ludzie mówiąc, że „całe życie przeleciało im przed oczami”. Do teraz nie wiem. Jedyną rzeczą, która przeleciała mi przed oczami była zasłona z okna.
Zaczęłam rozpaczliwie machać rękami, aby powstrzymać nieuchronne uderzenie…
Ziemia zbliżała się w straszliwym tempie…
Mój mrożący krew w żyłach krzyk rozdarł powietrze…
A potem była już tylko ciemność…
--------------------------------------------
cdn.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 21:03, 12 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Pierwsza!
Bardzo dziękuję za śliczną dedykację :*
A teraz przejdę do rzeczy
Jak fajnie, urodzinki w Złotym Brzegu! I to kogo? - Jima i Joy! Widzę, że młoda panna Blythe ma talent do przygód jak jej mama Bardzo jestem ciekawa, co się później stało! Może Joy ocali bardzo przystojny młodzieniec?
Z błędów wyłapałam dwie literówki i brak przecinka, ale to się zdarza każdemu!
Podsumowując, kolejny odcinek udał Ci się wspaniale, nie zabrakło pierwiastka humoru, co bardzo cenię, pojawiła się także niezrównana Zuzanna. Brakowało mi tylko panny Kornelii i jej sądów na temat młodych mężczyzn
Czekam na ciąg dalszy!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Patt
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 20 Lut 2009
Posty: 604
Przeczytał: 0 tematów
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 21:56, 15 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Marigold przeczytałam teraz dwie części twojego opowiadania. Jestem bardzo ciekawa co się stanie dalej. Widzę, że panna Joy to bardzo żywiołowa osóbka i pełna zwariowanych pomysłów. Zupełnie jak mama, co zauważyła przede mną Rilla.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Wiki
Moderator
Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 2090
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 22:33, 16 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Marigold! Miałaś wspaniały pomysł łącząc przygody Joyce i Emilki oraz "Teka" . Pamiętnik Joyce Blythe jest bardzo zajmujący . Bardzo się cieszę, że zamieściłaś tutaj swoją twórczość.
Czekam niecierpliwie na następną część!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 16:41, 17 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Dziękuję, dziewczęta! Jesteście naprawdę kochane!
Dzisiejsza część... cóż... nie jestem z niej zadowolona. Jednak powoli zbliżamy się do głównego wątku "Pamiętników Joy Blythe" Mam nadzieję, że wytrwacie
-----------------------------
Tu się znajdowała część kolejna. Powróci, gdy ją poprawię Mam nadzieje, że będzie lepsza! Wybaczcie za zamieszanie!
--------------------------
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez marigold dnia Czw 11:04, 20 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Wiki
Moderator
Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 2090
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 16:51, 17 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Nie tylko przebrnęliśmy, ale czytaliśmy z zainteresowaniem i uśmiechem na ustach. Jaka wiadomości, tak poruszyła Joyce? Czyżby miała związek z Emilką i Teka? A może z czymś innym? Zamieszczaj szybko następny odcinek, marigold!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Patt
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 20 Lut 2009
Posty: 604
Przeczytał: 0 tematów
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 20:56, 17 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Hmm cóż za radosny fragment, Marigold. Taki promienny i rodzinny. Czekam,by się dowiedziec co tak miało zawalić z nóg Joy.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Patt dnia Wto 20:09, 18 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 8:39, 18 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
No i było się bać? Odcinek wyszedł Ci bardzo dobrze, kochana! Ja również z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy - urywać akcję w takim momencie, to aż przestępstwo
Pisz szybko! :*
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 13:09, 22 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Oto poprawiona wersja odcinka 3. Mam nadzieję, że się Wam spoodba!
--------------------
- Jak dobrze, że Gilbert jest lekarzem – jakiś głos przerwał ciszę, która zewsząd mnie otaczała.
- Tak, co by było, gdyby był, na przykład, grabarzem? – głośno zastanawiał się drugi.
Powoli odzyskiwałam świadomość. Leżałam na miękkiej sofie z zamkniętymi oczami, otoczona przez tłum ludzi. Ktoś, chyba mama, głaskał mnie po policzku, a ktoś inny, pewnie tata, sprawdzał, czy wszystkie kości mam całe. Osobiście liczyłam, że tak.
- Joy!!! Joy, czy ty żyjesz? – krzyczał Shirley, potrząsając moją ręka tak, jakby chciał wyrwać mi górną kończynę i chociaż ją przywrócić do świata żywych – Żyjesz?!
- Nie – warknęłam w końcu poirytowana, nie otwierając oczu – Umarłam.
Westchnienie ulgi przetoczyło się po zebranych.
- Skoro nadal ma ostry języczek, to z mózgiem też wszystko dobrze – pocieszył wszystkich Fred Wright – Jeżeli oczywiście można powiedzieć, że z rozumem Joy kiedykolwiek było dobrze – roześmiał się ze swojego dowcipu.
- Bardzo zabawne, Fred – wymamrotałam i po woli otworzyłam oczy. Pierwszą rzeczą, którą ujrzałam były zielone oczy mamy, które błyszczały miłością i ulgą, a potem żywe i czarne oczy taty, który uśmiechał się promiennie.
- Nie wstawaj zbyt gwałtownie, kochanie, bo ci się zakręci w głowie – przestrzegł mnie tata, kiedy próbowałam usiąść.
Powoli podniosłam się i oparłam o poduszki. Potoczyłam po zebranych lekko zdziwionym wzrokiem. Co oni tu robią? Co JA tu robię? Tata usiadł obok mnie, mama z drugiej strony i objęli mnie mocno. Mama szepnęła mi do ucha:
- Strasznie nas przeraziłaś, Joyce… To był najgorszy moment w moim życiu, gdy myślałam, że moja mała nie… nie żyje…
Oczy mamy były przepełnione takim bólem, że aż się przeraziłam. Tyle bólu w jednym spojrzeniu! Przytuliłam się do niej.
- Nigdy więcej nie każe ci tak cierpieć, mamuś. Przysięgam – odszepnęłam, próbując sobie przypomnieć, co się tak w ogóle stało.
-Co ci strzeliło do głowy, Mała? – uśmiechnął się tata. – Jesteś prawdziwą córką swojej matki!
- Witaj wśród żywych, Joy – Jim potargał moje i tak już zwichrzone włosy. Odgarnął swoje faliste, rude kosmyki z czoła i uśmiechnął się szelmowsko.
Nan i Di przechyliły się przez oparcie sofy i pocałowały mnie równocześnie w policzki, jedna w jeden, druga w drugi. Orzechowe, aksamitne oczy Nan błyskały wesołością, natomiast zielone oczęta Di świeciły jakimś niezidentyfikowanym blaskiem.
- Uderzcie w dzwony! Dmij wichrze, wrzej toni!* – zacytował Walter, siadając na bocznym oparciu sofy. Wyglądał niesamowicie z tymi rozpalonymi oczyma i czarnymi włosami – Joy wróciła do świata ludzi o gorących sercach, opuszczając posępną dolinę, w której spędziła kilka długich jak godziny minut…
Ciemnooki Shirley nadal siedział na podłodze, nie wypuszczając mojej dłoni. Natomiast Rilla, która w przyszłym miesiącu skończy 10 lat, wpakowała się do mnie na kolana i nic nie mówiąc, zarzuciła mi ręce na szyję i mocno się przytuliła.
Tak bardzo ich wszystkich kocham! „Życie jest krótkie, ale miłość jest wieczna”, jak mawiał Tennyson. Zabawne, przypominam sobie fragmenty wierszy, ale fakt, co się stało pozostaje dla mnie tajemnicą!
- Ten obrazek koniecznie trzeba uwiecznić! – wykrzyknęła nagle Persis Ford i wstrząsnęła gęstą burzą blond loków.
- Jim, gdzie aparat? – zapytał jej brat Krzyś i skierował pytające spojrzenie na Jima.
- Na stole – odparł dumnie najstarszy Blythe, jedyny posiadacz aparatu w tym zacnym gronie. To znaczy, jedyny w chwili obecnej.
- To ja zrobię zdjęcie! – zawołał jasnowłosy Jack Wright.
- Nie ma takiej opcji – zaprzeczył Krzyś i wziąwszy aparat stanął przed nami.
- Jim stań za sofą i połóż ręce na ramionach Joy. Tak, świetne. Shirley, ty siądź tak, jak Walter, tylko z drugiej strony. Bliźniaczki, bliżej – dyrygował – Dobrze, jest doskonale. Uwaga, robię zdjęcie!
Wszystkie te rozmowy, uściski toczyły się jakby obok mnie. Czułam się, jakbym siedziała za szybką i próbowała się wydostać na kolorowy świat poza nią. Wodziłam oczami za osobą, która akurat poruszała ustami. Słyszałam ją, ale sens jej słów dochodził do mnie w zwolnionym tempie. Chciałam się obudzić z tego koszmaru! Bo to musi być sen!
Trzasnęła lampa aparatu, a przed moimi oczami pojawił się obraz drabiny i okna mojego pokoju. Kolejny błysk i przypomniałam sobie, dlaczego stałam tak wysoko nad ziemią. Trzeci rozbłysk światła sprawił, że moja pamięć zaczęła działać i wszystko zrozumiałam.
Otworzyłam szeroko oczy. Tata zauważywszy to, z ulgą powiedział:
- Dobrze, szok minął. Pamiętasz, Mała, co się stało?
- Tak, wszystko! Och, pamiętam, pamiętam!
Zuzanna podeszła ku mnie, a oczy podejrzanie jej błyszczały.
- Już lepiej, moje kociątko? – zapytała z troską.
- Tak, Zuzanno, tak. Mam tylko jedną prośbę… Mogłabym dostać coś do jedzenia?
- O, to jest pytanie, jakie należało zadać na samym początku, moja Joy! – zaśmiał się wujek Fred.
Zachichotałam. Wujek Fred bywa czasami bardzo zabawny. Na ogół jednak, jest najpoczciwszym wujkiem na świecie.
- Za nim co… Joy, idź się przywdziej w piękną sukienkę i dopiero będziemy mogli zacząć zabawę! – Nan eleganckim ruchem wstała z sofy.
Skinęłam głową i z pomocą mamy dostałam się do swojego pokoju. Tam pomogła mi się uczesać, przebrać, no i w ogóle doprowadzić do przyzwoitego stanu. Gdy się przebierałam w moja nową, śliczną zieloną sukienkę, spojrzałam na okno i obiecałam sobie solennie, że zawsze, gdy wychodzę z domu, zostawię je otwarte. Na oścież. Tak na wszelki wypadek…
Gdy schodziłyśmy do salonu, usłyszałam, że chyba pojawili się nowi goście.
- O, w końcu Meredithowie dotarli! – ucieszyła się mama.
Rzeczywiście, gdy byłyśmy w połowie schodów, usłyszałyśmy dźwięczne wyjaśnienie Rozalii:
- Przepraszam, Jim, za spóźnienie! Mieliśmy mały problem z Bertie’m… Ale jesteśmy! – roześmiała się wesoło.
- Z rocznym dzieckiem jest jeszcze więcej kłopotów, niż z nastoletnim – zapewniał pastor Meredith, a my wymieniłyśmy z mamą uśmiechy. W jego głosie bowiem brzmiało tyle dumy i ojcowskiej miłości, że nie sposób było zachować kamienną twarz.
Gdy wkroczyłyśmy do salonu, Flora właśnie całowała w policzek Jima. Mnie, jako starszej siostrze, nie umknęło, że mój braciszek przyjął to z radością i lekkim rumieńcem. Una została już posadzona na sofie obok Waltera, Jerry’ego i Peris. A Karolek znalazł wspólny język z Fredem i z zapałem dyskutowali o skrzeku, kijankach, żabach i innych płazach. Pastor dołączył od grona panów, którzy stali koło okna, by, jak powtarzała z dezaprobatą Zuzanna, rozmawiać o wyścigach konnych.
- Zuzanno, ależ to absurd! – śmiała się zawsze mama na te przypuszczenie, ale Zuzanna za nic nie dała się przekonać.
- Pastor na pewno nie brałby udziału w czymś takim – użyła mama ostatniego argumentu.
- Mężczyzna zawsze pozostanie mężczyzną – odparła z godnością Zuzanna, mimo, iż bardzo ceniła pastora Meredith. Tak więc, według Zuzanny, mój tata, pastor, pan Ford i wujek Fred z zapałem dyskutowali o sposobie przepuszczania i zdobywania pieniędzy na wyścigach…
Natomiast pani Meredith, trzymająca na rękach kilkunastomiesięcznego malucha, plotkowała z panią Ford i ciocią Dianą.
- Jest i nasza druga gwiazda wieczoru! – wykrzyknęła pani Ford, gdy wkroczyłam z mamą do salonu.
- Gwiazda? – zaśmiał się Jack - Chyba spadająca!
Przez salon przeleciał delikatny śmiech.
- Nadmiar smutku się śmieje. Nadmiar radości płacze**. – wyszeptałam na własny użytek.
- O co chodzi? – zapytała bezpośrednio Flora, a jej śliczna twarzyczka wyrażała ciekawość.
- Długa historia – mruknęłam pod nosem.
- Joy po prostu chciała nas wszystkich zaskoczyć! – odezwał się Jim, puszczając do mnie perskie oko – Ale zacznijmy od początku. Joy była już godzinę spóźniona na własne przyjęcie urodzinowe. Wszyscy zdążyli już złożyć życzenia drugiemu solenizantowi… - tu wyszczerzył zęby znacząco - … i wręczyć mu zachwycające prezenty. Czekaliśmy i czekaliśmy, a jej nadal nie było. Nagle usłyszeliśmy krzyk, który zbudziłby z grobu umarłego. Joy spadła z 12 stóp… - dodał innym głosem i wzdrygnął się mimowolnie.
- Na miłość Boską! – przeraziła się pani Meredith. Una zakryła usta dłonią i skierowała na mnie swoje szmaragdowe oczy, a Flora wydala zduszony okrzyk. Jerry i Karol skamienieli, a pastor spojrzał ze zgrozą.
- Nic jej nie jest – odpowiedział tata na nieme zapytanie mimo, iż stałam żywa i w jednym kawałku w drzwiach salonu – Nic nie złamała, gdyż spadła na pantofelniki Zuzanny…
- Kochana pani doktorowo – powtarzała potem Zuzanna – Zawsze będę dziękować Panu, że wystawiłam wtedy te paprotki na dwór, bo czyściłam taras. Co by było z naszym kociątkiem, gdyby… - w tym momencie głos zawsze odmawia pannie Baker posłuszeństwa.
Dziewczęta rzuciły się mnie przytulać, chłopcy klepać po plecach i zrobił się niesamowity gwar i zamieszanie. A mama z uśmiechem twierdziła, że to niemal rodzinna tradycja, takie spadanie z czegoś.
- Ja spadłam z dachu domu Karola Sloane…
- To było straszne! – przerwała ciocia Diana i, jakby pod wpływem wspomnień, oczy zrobiły jej się okrągłe – Joy wyglądała zupełnie jak ty, Aniu! Nie ruszała się i była tak przerażająco blada. Byłam przekonana, że jest całkowicie martwa!
- To po co się tam wspinałaś? – zadał podstawowe pytanie Jerry, kiedy już wyjaśniłam, jak próbowałam się dostać do domu.
- Nie do końca pamiętam… - odparłam skruszona, zdając sobie sprawę, że naprawdę nie pamiętam wszystkich moich pobudek.
- Szczęście polega na tym, że ma się dobre zdrowie i złą pamięć*** - uśmiechnęła się Di.
Potem nastąpiła cudowna zabawa, tańczyliśmy, opychaliśmy się ciastem, graliśmy w różne gry, a buzie nam się nie zamykały. Gdy dziękowałam za ostatni prezent, Jim powiedział:
- A może wyjdziemy na chwilę do Doliny Tęczy?
Spojrzałam z wahaniem w okno. Zapadał zmierzch, ale wizja posiedzenia na świeżym powietrzu w naszej ukochanej Dolince była zbyt kusząca. Wybiegliśmy radośnie i usiedliśmy na mchu w samym sercu Doliny Tęczy.
- A gdzie Jack? – spytała Persis i zupełnie się nie przejmując faktem, że ma na sobie drogą francuską sukienkę, usiadła na zwalonym pniu.
- Twierdził, że musi coś zjeść – wyjaśnił nam Fred, wyciągając przed siebie nogi..
- Och, Dolina o zmierzchu jest taka romantyczna! – rozmarzyła się Nan.
- A może by tak… historie o duchach? – zaproponował Jerry.
Towarzystwo entuzjastycznie przyjęło jego propozycje. Spojrzałam na przyjaciół i rodzeństwo, którym oczy im rozbłysły na samą myśl o dreszczyku emocji, jaki niosą za sobą straszne historie. Przepadałam za mrocznymi klimatami i godzinami mogłam słuchać takich opowieści. Ucieszyłam się też, że Rilla zmęczona zabawą położyła się na kanapce w kuchni i zasnęła. Mimo wszystko dziewięciolatka nie powinna słuchać zbyt brutalnych historii, bez względu na to, jak bardzo jest odważna i stęskniona za niecodziennością.
Jako pierwsza wystąpiła ze swoją opowieścią Di. Jej mrożąca krew w żyłach historia, mówiła o duchu chłopca pokładowego, który nawiedzał statki pasażerskie w poszukiwaniu ojca. Potem był Krzyś z historią ducha dziewczyny, która zwabiał do nadmorskiej groty ludzi i zostawiał ich tam uwięzionych przez przypływ. Trzecia opowieść, Freda, o mężczyźnie, który zamordował swoją żonę, a potem sam się powiesił na strychu wielkiego domu, po prostu odebrała nam mowę z przerażenia.
- Ale to nie koniec – rzekł Fred, najmroczniejszym głosem, jaki mógł wydobyć z siebie wydobyć – Podobno co noc w starym domu rozbrzmiewa krzyk owej kobiety, a potem płacz jej nienarodzonego dziecka…
Dłuższą chwilę milczeliśmy, próbując stłumić wszechogarniające przerażenie. Zbliżyliśmy się do siebie i siedzieliśmy w ciasnym kręgu… Patrzyłam na twarze osób obok mnie. Oczy Nan rzucały iskry – ona była podatna na takie opowieści, w takim samym stopniu, co ja. Di spokojnie przytulała do siebie przestraszoną Unę, a obok nich siedział Walter z pałającymi oczyma. Flora przysunęła się do Jima, ale nie spuszczała zafascynowanego wzroku z osoby, która snuła historię. Natomiast Jim, jak mi się zdawało, bawi się wspaniale, a jego oczy aż błyszczały radością. Dwunastoletnia Peris siedziała obok najstarszego z nas Freda i nie zdawała się być ani trochę przerażona. Lecz znałam ją zbyt dobrze, by nabrać się na tę maskę protekcjonalnego zaciekawienia. Krzyś, Karol, Shirley i Jerry, z właściwym rodzajowi męskiemu zaciekawieniem strasznymi historiami, nie zwracali uwagi na otoczenie, śledząc akcję opowieści.
- Teraz moja kolej! – zawołał Jim i odchrząknął. – Przed ponad siedemdziesięcioma laty nasze Glen wyglądało zupełnie inaczej... Domy były porozrzucane po wzgórzach, a drogi wąskie i kręte. W największym domu, na największym wzgórzu, mieszkał największy bogacz, jakiegokolwiek nosiła ziemia Wyspy Księcia Edwarda, Thomas Turner. Miał on jedną jedyną córkę, piękną Camillie. W dziewczynie zakochany był bez pamięci, zwykły kowal o imieniu Peter, a i ona darzyła go uczuciem. „Musisz wyjść bogato za mąż, Millie”, powtarzał ojciec, „Nawykłaś do luksusów! Weź ślub z tym młodym prawnikiem! To najlepsza partia na całej Wyspie…”. Millie była jednak uparta i odmawiała adoratorom, wybieranym przez ojca. „Nie poślubię nikogo, kogo nie kocham!”, warknęła, gdy ojciec zarzucił jej wybredność. „Dziewczęce fanaberie! Za kilka lat rzucisz się pierwszemu lepszemu mężczyźnie na szyję tylko dlatego, że ci zaproponuje małżeństwo.” Na to Millie nieodmiennie trzaskała drzwiami i zimą furią wykrzykiwała: „Zobaczysz, ojcze, że stanie się tak jak powiedziałam”. Na to pan Tuner nie odpowiadał nic, tylko wściekły ciskał jakimś szklanym przedmiotem w drzwi, za którymi była jego córka. Był on bowiem istotą samolubną, pyszałkowatą i tyranizował całe otoczenie. Tylko Camillie nie poddawała się ślepo jego woli, co go zawsze doprowadzało do wściekłości.
- Millie i Peter musieli się więc potajemnie spotykać – kontynuował Jim, a ja podświadomie zaczęłam wyczekiwać jakiejś mrocznej sceny. Bo przecież Jim nie opowiadał by nam historii o zakazanej miłości bez powodu! Uśmiechnęłam się nieco kąśliwie na widok księżyca, który zalał srebrnym blaskiem Dolinę Tęczy. Wszystko wyglądało tak niesamowicie przerażająco! Nie było wiatru, więc każdy listek na drzewie, każde źdźbło trawy wyglądało jak wykute ze srebra. Zdawało się, że jesteśmy jedynymi żywymi istotami w promieniu wielu mil, a to tylko wzmacniało atmosferę niecodzienności. Najlżejszy szmer podrywał nas z krzykiem na nogi, a najmniejszy cień wyglądał jak zjawa z naszych opowieści.
- Miejscem ich spotkań była właśnie Dolina Tęczy – Jim nakreślił ręką łuk – Dokładnie w tym miejscu, gdzie siedzimy, spotykali się, by sobie wyznawać miłość. Lecz szczęście nie było im dane. Millie miała jeszcze jednego adoratora, o którym nie wiedziała, a który śledził każdy jej krok. Don MacLeod, zazdrosny i dumy człowiek, chciał, aby panna Tuner za niego wyszła. Lecz nie, nie z miłości! Ślub z tak wysoko postawioną panną, zapewniłby mu lepszy byt społeczny… Tak więc, ani Millie, ani Peter nie zdawali sobie sprawy z tego, że przez cały czas są obserwowani przez czarne, przepełnione złością oczy.
-I pewnej nocy stało się coś, co zatrzęsło światem dwojga zakochanych – powiedział Jim tak przejmującym szeptem, że ciarki przeszły mi po plecach – Don zrozumiał wreszcie, że nigdy nie zdobędzie Millie, jeżeli „ten kowal Jak-mu-tam będzie się koło niej kręcił!”. Postanowił „wykluczyć go z gry”, jak twierdził.
-To była najczarniejsza noc, jaką kiedykolwiek widział świat. Nie było księżyca ani gwiazd. Przez niebo przesuwały się ciemne chmury, tak czarne i złowrogie, że ludzie z lękiem zamykali się w domach. Wiatr z głuchym jękiem targał koronami drzew. Ale Millie mimo to wymknęła się do Doliny, bowiem tej nocy, ona i Peter zamierzali uciec i pobrać się daleko od pana Tunera i jego snobistycznych poglądów. Niemal po omacku przeszła drogą, którą znała na pamięć i już z daleka ujrzała wątłe światło lampki naftowej Petera. Zobaczył go także Don, który podążał za dziewczyną. W ręku ściskał zimny metal – pistolet z dwoma kulami, na wypadek gdyby jedna chybiła celu i nie zabrała życia „temu nędznemu kowalowi”. Millie była już na wyciągnięcie ręki ukochanego, gdy rozległ się głośny wystrzał. Cała Wyspa wstrzymała oddech, wiatr przestał dąć, drzewa stanęły nieruchomo i wszystko ogarnęła przenikająca cisza. Don uniósł się ze swojej kryjówki i siarczyście zaklął. Chybił! Chybił!
- Kula trafiła w piękną Millie i w ciągu kilku sekund cała energia i radość uleciały z dziewczyny wraz z jej duszą. Peter patrzył na ukochaną, tonącą w plamie rdzawoczerwonej krwi. Stał jakby zamienił się w słup soli. Don nie mógł uwierzyć, że tak się stało. „To niemożliwe!”, wykrzykiwał raz po raz, „Muszę się pozbyć jedynej osoby, która mogła mnie zobaczyć”. To powiedziawszy wystrzelił ostatnią kulę i tym razem kula cięgła celu. Peter padł na ziemie obok Millie. Zabójca uciekł z miejsca zbrodni. Jednak na świcie istnieje pewna sprawiedliwość – zaślepiony nienawiścią wpadł do rzeki i utopił się. Jego śmierć nigdy nie była wiązana z morderstwem dwójki ludzi w Dolinie.
Jim zamilkł na chwilę, a my byliśmy autentycznie przerażeni. Atmosfera zrobiła się tak gęsta, że można by ją pokroić nożem. Żadne z nas nie odważyło się nawet rozglądnąć, nie mówiąc o poruszeniu się.
- Podobno duchy Millie i Peter spotykają się każdej nocy w Dolinie. Peter idzie z lampką naftową, jak przed wieloma laty, a Millie biegnie unosząc wysoko spódnicę. Czasami słychać ich nawoływania… Dopiero teraz nieszczęśliwi kochankowie mogą być naprawdę razem…
Siedzieliśmy sparaliżowani, aż nagle Una wyciągnęła rękę przed siebie.
- Tam – wymamrotała pobielałymi ustami.
Z najgorszymi przeczuciami powoli spojrzeliśmy we wskazanym kierunku. Moje serce zamarło z przerażenia. Księżyc został zasłonięty przez chmury i zrobił się ciemno, a jakieś 50 jardów od nas migotało światełko… Światło lampy naftowej, co do tego byłam pewna. Zerwałam się z krzykiem:
- To duch Petera!
Dziewczęta zaczęły krzyczeć razem ze mną, a chłopcy starali się nie okazywać, jak bardzo się boją. Światło zbliżało się ku nam.
- Millie… Millie… - doleciał nas spokojny głos.
To było dla nas za wiele – rzuciliśmy się wszyscy do domu. Fred, który przecież ma 21 lat, wrzeszczał, że „on nas dopadnie i pomści śmierć Millie!”. Nie wiem, skąd mu to przyszło do głowy, ale dodało nam skrzydeł do stóp i pędziliśmy jak oszalali. Księżyc znowu spojrzał na świat, który od razu zrobił się spokojniejszym miejscem. Zatrzymałam się, a za moim przykładem reszta. Dopiero teraz ujrzałam, że Jim…
- Czy ty się śmiejesz?!
„Śmiać” to złe słowo. Jim „pękał ze śmiechu”. Śmiał się tak bardzo, że musiał usiąść, bo inaczej by upadł. Fred zresztą tak samo. Tarzali się obaj ze śmiechu. Co mi się nie zgadzało.
- Co się dzieje? – warknęła Nan.
- Jack! Jack! Chodź już! – wydusił Fred, a po cjwili z lasu wyszedł jego młodszy brat, a w ręku miał… lampkę naftową!
- Co?! – zezłościł się Shirley – Jack był Peterem?
Przez ostatnie minuty żyliśmy w takim napięciu, że teraz to, co powiedział Shirley wydało nam się niesamowicie zabawne. Wybuchnęliśmy śmiechem i opierając się jedno o drugie, śmialiśmy się w niebogłosy.
- Jesteście stuknięci! – zawyrokował Jerry, kiedy się trochę uspokoiliśmy.
- Są rzeczy, które nie śniły się nawet filozofom – zawołał wesoło Walter – Żaden Platon czy Sokrates nie przewidział narodzin Jima, Freda i Jacka!
Roześmialiśmy się radośnie. W świetle księżyca, wspominając straszne przeżycia (jak to jest, że o strachu ludzie potrafią gadać godzinami?), wróciliśmy do Złotego Brzegu.
- Dzieciaki, już jedenasta! – powiedziała pani Ford. Chciała coś dodać, ale w korytarzu rozbrzmiał telefon.
- O tej godzinie? – zdziwił się tata.
- Odbiorę! – wykrzyknęli jednocześnie Walter i Di.
- Może to Ania Kornelia dzwoni z życzeniami – zamyśliła się ciocia Diana – Wiesz, Aniu, pojechała na miesiąc miodowy do Hiszpanii… - dodała z matczyną dumą.
Jednak przy aparacie najszybciej znalazła się Nan.
- Złoty Brzeg, słucham? – rzuciła do słuchawki - Tak… tak… już jej oddaję… Joy, do ciebie! – uśmiechnęła się promiennie i wyciągnęła ku mnie słuchawkę.
Niepewnie sięgnęłam po telefon:
- Tak, słucham?
---------------
* William Szekspir
** William Blake
*** Ingmar Bergman, reżyser
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 13:19, 22 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Bardzo ładny i zgrabnie poprawiony odcinek! Szalenie mi się podobał, nadałaś mu taki... rodzinny ton. Czułam się tak, jakbym siedziała razem z rodzinką Blytheów, celebrując urodziny Joy i Jima. Więcej takich odcinków! :*
PS. Rozwaliło mnie to nawiązanie do "Piratów z Karaibów"
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 13:32, 22 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Cieszę się, Rillo, że Ci się podoba! Kamień z serca, naprawdę! Kolejna część się pisze...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|