|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 16:13, 14 Lut 2009 Temat postu: Zakurzony Skoroszyt Rillki :) |
|
|
Znowu to ja przecieram szlaki fan fiction
Oto i moje ostatnie opowiadanie, które pojawiło się jeszcze na poprzednim forum
Jeśli chcielibyście przeczytać wcześniejsze, to zapraszam na mojego bloga, adres w profilu
BEFORE GREEN GABLES - nowa historia
Wydanie Pierwsze
Bolingbroke, Nowa Szkocja, 28 marca 1866r
Mały żółty domek na przedmieściach tonął w subtelnych pocałunkach zachodzącego na różowo Słońca. Okolica skąpana była w ciszy do czasu, gdy zaaferowana ptasia mama zaczęła śpiewnie wzywać swe pisklęta.
Na żwirowanej alejce zadudniły szybkie, lekkie kroki. Wysoka, modnie ubrana kobieca postać, dzierżąca pod pachą sporych rozmiarów pakunek, zbliżała się do drzwi.
Panna Harris była mocno spóźniona, jednakże miała nadzieję, iż ten nietakt zostanie jej wybaczony. Gdyby nie opieszały dostawca sprawunków, już godzinę wcześniej miałaby skompletowany podarunek dla nowonarodzonej córeczki przyjaciół.
Słońce zaś ciągle zwlekało z odejściem, zapatrzone w małą, ukrytą za zwojami materiału, dziewczynkę, śpiącą w bezpiecznych ramionach swojej mamy.
- Wyrośnie kiedyś na prawdziwą piękność - wyszeptała Berta, spoglądając porozumiewawczo na męża i gościa.
- Ma dopiero dwa tygodnie, a już owinęła sobie wszystkich wokół palca - rudowłosy mężczyzna usiadł obok żony, delikatnie głaszcząc główkę maleństwa.
- Szkoda tylko, że w dalszym ciągu nie mamy dla niej imienia - westchnęła pani Shirley, mrugając porozumiewawczo.
- Może nazwiesz ją po którejś babci? - zasugerowała elegancka kobieta, patrząca jak urzeczona na sielankowy obrazek - Catherine i Jane to takie ładne imiona...
Berta podniosła na nią wzrok, uśmiechając się lekko. Wespół z Walterem myśleli nad tą sprawą przez ostatnie kilka dni, dochodząc do jednego wniosku.
- Moja kochana przyjaciółko - zaczęła z powagą - Czy uczyniłabyś nam ten zaszczyt, dzieląc z malutką imię?
Kobieta poczerwieniała mocno, nieświadomie zaciskając palce na torebce.
- Mówisz poważnie? - zapytała skołowana panna Harris.
- Jak najbardziej. - odpowiedział Walter.
- Ale przecież to takie... pospolite imię.
- Moja droga, nie pamiętasz już jak kiedyś wspólnie uznałyśmy, że to "pospolite" miano ukrywa wspaniałą duszę? - Berta wyciągnęła ramiona do siedzącej naprzeciwko Anny Marii, ostrożnie podając jej tłumoczek.
- Spójrz na nią i sama zdecyduj - dodała, pewna zwycięstwa.
Malutka przebudziła się na chwilę, przecierając małymi rączkami swoje śliczne, duże oczka. I patrzyła wytrwale na toczącą się na twarzy nieznajomej swoistą grę uczuć.
- Witaj na świecie, mała Aniu... - powiedziała cicho.
Bolingbroke, Nowa Szkocja, 26 czerwca 1866r
Elegancki, stojący w kącie zegar wybijał czwarte z sześciu uderzeń, kiedy w salonie zjawiła się ostatnia matrona. Wydarzenia mające miejsce zaledwie dwa dni wcześniej zmusiły zacne niewiasty do zaaranżowania spotkania w szerokim gronie w celu przedyskutowania palącej kwestii osieroconej dziewczynki.
Trzy starsze niewiasty były bowiem sąsiadkami biednych Shirley'ów i zarazem aktywnymi członkiniami parafialnego Komitetu Ochrony Sierot.
- Gdzie ta nieznośna dziewczyna? - zapytała pani Wilkins, lustrując wzrokiem pomieszczenie. W końcu nie sposób było radzić bez przedmiotu dyskusji - Miała się tu zjawić z dzieckiem jeszcze przed nami. Punktualność twojej córki, Mary Alice, pozostawia wiele do życzenia, ot co.
Mary Alice Harris westchnęła głęboko. Sprawa wydawała się trudniejsza niż początkowo mogły przypuszczać. Jane i Matilda nie miały jeszcze pojęcia o szalonym pomyśle Anny, a ona sama nie czuła się na siłach, by informować o tym przyjaciółki.
- Widzisz, moja droga, chyba wszystko nieco się skomplikowało - zaczęła nieśmiało.
- Skomplikowało? Co przez to rozumiesz? - pulchna niewiasta nerwowym ruchem poprawiła osuwające się jej na nos okulary.
- Przecież sprawa jest całkiem jasna - wtrąciła pani Jasper - Rodzice nie żyją, więc małą należy oddać do sierocińca. Absolutnie niemożliwe jest wymienianie się dzieckiem między sobą jak to dotychczas czyniłyśmy. To w końcu stworzenie Boże - nagły przypływ chrześcijańskich uczuć Matildy, Mary Alice skwitowała poważnym skinieniem głowy, chociaż ostre słowa same cisnęły się jej na wargi.
- Brzmi rozsądnie - zawyrokowała Jane Wilkins.
- Nie sądzę - usłyszały młody, pewny głos należący bez wątpienia do panny Harris - Mała ma rodzinę.
- Chyba nie mówisz o starej i zniedołężniałej ciotce Berty? Ta kobieta ma siedemdziesiąt lat i własne problemy na głowie - obruszyła się pani Wilkins - Nie możemy obarczać biedaczki takim kłopotem.
- Nie uważa pani, że to nieco egoistyczne podejście do sprawy naszej małej podopiecznej?
- Anno Mario Harris, zapominasz się! - Mary Alice postanowiła interweniować.
- Wybacz, matko - odparła chłodno młoda panna - Chciałam tylko powiedzieć, że oddanie niemowlęcia do sierocińca zakrawa na najzwyklejszą wygodę. Ania powinna mieć kochających opiekunów i z całego serca pragnę jej to zapewnić.
- W jakiż to sposób?
- Zamierzam ją zaadoptować.
- I tym samym pogrzebać raz na zawsze swoje szanse na odpowiedni mariaż? Jako jedyna dziedziczka swoich rodziców powinnaś mieć więcej rozsądku. Nikt nie zechce wziąć cię razem z chorowitym dzieckiem, nawet najszlachetniejszy z dobrze urodzonych młodych ludzi. Przede wszystkim, musisz mieć wzgląd na siebie, moja droga.
- Czy zastanawiała się pani kiedyś, co będzie, gdy za wiele lat przyjdzie pani spojrzeć w twarz Bercie i Walterowi? Co pani im odpowie, gdy zapytają o swoje maleństwo? Zasłoni się pani wtedy względami towarzyskimi czy też wbije wzrok w podłogę? Ci ludzie byli moimi jedynymi przyjaciółmi, którzy pozostawiali daleko za sobą sprawy pochodzenia i wielkości majątku. Kochali mnie, dopuszczając do swojego przyjaznego ogniska domowego.
- I zamierzasz się im za to odwdzięczać do końca życia?
- Zrobię to, co uznam za słuszne - nie dawała się zbić z tropu.
- Dziecko, bądźże rozsądna! - jęknęła Mary Alice.
- Całe życie byłam "rozsądna" - wypaliła - Nie bawiłam się z dziećmi z przedmieścia, gdyż aspirowałaś do wspięcia się na sam szczyt drabiny społecznej, grzecznie słuchałam tych wszystkich niepotrzebnych uwag, chociaż miałam ochotę krzyczeć. Oddałam ci wszystko, mamo. Nawet jedyną miłość swojego życia! - policzki panny Harris zapłonęły krwawą czerwienią na wspomnienie swojego nauczyciela rysunku - Ani nie dam sobie odebrać. Przyrzekłam Bercie, że nigdy nie opuszczę małej i dotrzymam danego słowa - skierowała się do bogato zdobionych drzwi.
- Jeśli teraz wyjdziesz, to możesz uznać się za wydziedziczoną.
Spodziewała się takiego obrotu sprawy.
- Wybacz, matko, ale to nie ma dla mnie żadnego znaczenia - głos dziedziczki fortuny Harrisów zabrzmiał wyjątkowo lodowato - Jeśli sprawdzą się prognozy lekarzy, nie dożyję Bożego Narodzenia - ściszyła głos.
Odpowiedziała jej cisza.
- Do widzenia paniom. - uśmiechnęła się na odchodnym.
Drzwi zamknęły się za nią z głuchym trzaskiem. Mary Alice spojrzała bezradnie na przyjaciółki, ogromnie zażenowana nagannym wystąpieniem córki.
- To wszystko prawda? - pani Jasper przetarła nieskazitelnie czyste szkła okularów - Jeśli Anna nie popuszcza wodzy swej wyobraźni, by podnieść napięcie, sugeruję, moja droga, byś jak najszybciej znalazła tej dziewczynie odpowiedniego męża. Jeszcze gotowa jest popełnić jakiś niewybaczalny błąd, który może zaważyć na przyszłości twojego rodu... - spojrzenie surowej matrony pełne było potępienia.
- Cóż, Matildo, to chyba nie należy do twoich obowiązków. Ale uprzedzając twoje kolejne niestosowne uwagi, pospieszę z wieścią, iż moja jedynaczka została zaręczona z synem przyjaciela rodziny, w dodatku barona - zanurzyła wargi w herbacie - Teraz jednak powinnyśmy wrócić do meritum sprawy i podjąć ostateczne kroki w sprawie dziecka Shirley'ów. Któraś z was ma coś przeciwko temu? - pobieżnie przebiegła wzrokiem po twarzach towarzyszek - Wspaniale. A więc zacznijmy wreszcie...
***
Okazała posiadłość Harrisów była jedną z najpiękniejszych w skromnym Bolingbroke. Trudno było jednoznacznie określić styl domostwa. Wspaniałe, strzeliste okna wyraźnie nosiły znamiona francuskiego stylu, zaś rozległy, pełen najróżniejszych kwiatów ogród stworzony był na chłodną, angielską modłę. Idealnie przycięty soczyście zielony trawnik oraz zdobione ławeczki sprawiały wrażenie żywcem wyjętych z obrazów. Tak samo martwe i nieruchome. Tak samo niezmienne.
Służba cicho wykonywała swoje obowiązki, jednakże uważnie nasłuchiwała. Ostatnimi czasy wszyscy szeptali o zbliżającym się przyjeździe syna barona, przyszłego męża panny Harris. A także o małej sierotce, którą przygarnęła dziedziczka.
- To będzie katastrofa. - zawyrokowała ochmistrzyni - Kiedy ten młodzik pozna wszystkie szczegóły dotyczące swojej wybranki, z pewnością wróci do tej swojej Anglii i nigdy już się nie zjawi. A biedna panienka będzie musiała za to pokutować do końca życia.
- A ja sądzę, że ją pokocha - rzuciła lekko pomywaczka - Każdy, kto choć raz porozmawiał z panną Anną, nie odmówi jej uroku. Do tego, nie dalej jak przed tygodniem ofiarowała mi pieniądze dla rodziców. Jest taka dobra! - swój wywód zakończyła westchnieniem.
- Młoda jesteś, nie znasz świata! - ofuknęła ją starsza kobieta - I musisz wiedzieć, że dobrym ludziom nie zawsze dzieje się dobrze.
- Ale powinno, czyż nie? - upierała się przy swoim - Pokocha ją, zobaczy pani.
- Tylko ona nie pokocha jego, choćby był ze złota! Kocha tego swojego malarza i nie zanosi się, by odmieniła swe uczucia. Nawet dla barona.
Pomywaczka spojrzała na przełożoną z nietajonym zaciekawieniem. Zatrudniono ją zaledwie przed miesiącem i nie miała jeszcze pojęcia o tym, co dzieje się w dworku.
- Weź się wreszcie do roboty, dziewczyno! - podniosła głos ochmistrzyni - Rozlewasz na moją czystą podłogę brudną wodę!
Tymczasem szczęśliwe nieświadoma panna Harris siedziała nad kołyską małej dziewczynki. Sierotka spoglądała na swoją opiekunkę z nieodgadnioną minką. Zupełnie, jakby usilnie się nad czymś zastanawiała.
- Było ciężko, moja Aniu - kobieta uśmiechnęła się do panny Shirley - Ale przetrwałam. Będzie nam razem dobrze, obiecuję - rączka rudowłosego maleństwa zacisnęła się na szczupłym palcu dorosłej - Cokolwiek by się nie stało, zawsze będę cię kochać. Zapamiętaj to, proszę. - złożyła pocałunek na główce dziecka.
Anna Maria Harris przymknęła powieki, szukając w myślach odpowiedniej melodii. W chwilę później zaczęła nucić imienniczce jedną z kołysanek, jaką śpiewano jej, kiedy była mała.
Zamknięte okiennice nie chciały przerywać takiej intymnej chwili, więc litościwie zagłuszyły odgłosy końskich kopyt na żwirowanym podjeździe.
Do Harris Lodge zdążał elegancki powóz z Londynu wiąząc przyszłego męża dziedziczki.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Rilla dnia Sob 17:16, 14 Lut 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Holly
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 591
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: w podróży Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 16:40, 14 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Ooo, Rillo te opowiadania są genialne...
Jaki niesamowity klimat, lekkość. Tak, jakby pisanie nie było dla Ciebie żadnym problemem, jakby słowa samoistnie układały się w spójną całość.
Cudowną historię wymyśliłaś, ciekawa jestem jak to wszystko potoczy się dalej! Moje serce całkowicie podbiła pierwsza część. Świetna! Mieliśmy okazję poznać choć trochę Bertę i Waltera, a dzięki Tobie pokochałam już każdego bohatera. Przypadła mi ogromnie do gustu pani Harris Pisz, pisz Mistrzynio dalej, bo zwariuję jeśli nie przeczytam kolejnych odcinków
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 17:03, 14 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Rillo, Królow Pióra! Doskonale wiesz, co myślę o tym, co piszesz... Jesteś genialna, kochana, g e n i a l n a! Masz niezwykle lekki i przyjemny język. Każdemu opowidaniu potrafisz nadać niezwykły urok!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 17:06, 14 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Nie zasłużyłam na tyle pochwał! Dziewczęta kochane, sprawiacie, że się rumienię
Co do drugiego odcinka, to niedługo zostanie opublikowany, właśnie poprawiam drobne nieścisłości i przygotowuję go do wrzucenia na forum
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Sissi
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 648
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Crystal Cottage ;) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 17:14, 14 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Rillo, zasłużyłaś na pochwały jak najbardziej i pozwól, ze jeszcze i ja dołączę się do mich przedmówczyń Twoje opowiadanie jest cudowne, a Walter i Berta- och brak mi słów. Po raz kolejny dowiodłaś, że nikt z nas nie dorasta Ci do pięt pisząc drobne opowiadania. Wróżę Ci pisarska karierę i liczę na to, że kiedy tylko uda Ci się coś wydać podzielisz się z nami tą wiadomością
Czekam na następny odcinek
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 17:17, 14 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
A ja czekam na Wasze działy, aniowe pisarki! Na poprzednim forum szło nam wszystkim świetnie!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Ametyst
Stały Bywalec
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 96
Przeczytał: 0 tematów
Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Pią 21:54, 27 Lut 2009 Temat postu: |
|
|
Musiałem przeczytać, żeby sie dowiedzieć czy rzeczywiście te wszystkie pochwały są przesadzone. Twoje opowiadanie jest świetne-ciekawe postaci, nastrój, bajkowe opisy i pasjonująca historia. Stwórz kolejny odcinek, bo nie mogę się doczekac spotkania Anny Marii z synem barona.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 10:24, 05 Kwi 2009 Temat postu: |
|
|
BEFORE GREEN GABLES - Wydanie Drugie
... a właściwie, dokończenie epizodu Anny Marii w historii Ani Shirley.
*****
Anna Harris z wahaniem otworzyła stare, dębowe drzwi.
Posiadłość Shirley'ów została wystawiona na sprzedaż, jednak dotychczas nie znalazła nabywcy. Małe, żółte domki nie były zbyt pożądane przez wprowadzających się do Bolingbroke obywateli. Miejscowych ludzi łączyło jedno, zasadnicze pragnienie - pragnienie wejścia na wyższy szczebel w hierarchii socjety.
Do tego nie potrzebowano oplecionych powojem, słodkich budynków z muślinowymi firankami w oknach.
Panna Harris jednak kochała ten dom. Do teraz wyczuwała w nim obecność drogich przyjaciół, miała nawet wrażenie, że za chwilę w słonecznej kuchni zjawi się uśmiechnięta Berta, postawi na stole imbryk i rozłoży filiżanki, rozpoczynając zwyczajowy obrządek parzenia wyśmienitej herbaty.
Przynajmniej raz w tygodniu musiały się zobaczyć, by porozmawiać na interesujące je tematy i ponarzekać na miejscowy system oświaty.
Silny podmuch wiatru nieco wystraszył zamyśloną kobietę. Drzwi były szczelnie zamknięte, zaś okna... Nie, to absolutnie wykluczone. Musiało się jej coś przywidzieć.
Zza komina jej uszu dobiegło słabe ćwierkanie małych ptaszków. Podeszła bliżej, nieświadomie kierując się ku starym schodom prowadzącym na pięterko.
Wiatr ponownie zakołysał brzegami jej sukni, jakby popychając oporną Annę.
- Walterze, nie bawią mnie twoje żarty. Jako osoba urodzona bez poczucia humoru zapowiadam ci, że jeśli podobny wypadek się powtórzy, opuszczę twój dom, nawet się nie wahając. - rzuciła w niebo.
W przeciągu sekundy dziwna aura się uspokoiła. Nawet ptaszki ucichły.
- Dziękuję - uśmiechnęła się arystokratka, mając jednakże świadomość, iż to, co robi zakrawa na początek obłędu.
Widocznie poprzedni właściciele chcieli, aby udała się na poddasze.
- Przecież ja nawet nie wierzę w duchy... - wymamrotała do siebie, wspinając się po krętych schodkach - Wróżki to co innego... Obyś się nie myliła, Berto! Lepiej, żebyś podpowiedziała swojej skołowanej przyjaciółce co ma teraz zrobić, zamiast straszyć ją niewytłumaczalnymi zjawiskami natury...
Panna Harris położyła dłoń na klamce, po czym lekko ją nacisnęła. Drzwi szybko ustąpiły, ukazując skromną sypialnię państwa Shirley.
Anna Maria w zadumie przemierzała niewielki pokoik, zatrzymując się co kilka kroków, by zetrzeć osiadły na meblach kurz. Wprawnym ruchem poprawiła narzutę na łóżku, wyczuwając coś pod miłym w dotyku materiałem.
Był to list. W dodatku, zaadresowany do niej. Pisany tuż przed śmiercią przyjaciółki.
"Kochana moja Aniu,
Wiedziałam, że kiedyś odnajdziesz tę kopertę.
Przewidziałam także stan Twojego ducha w takim momencie.
Zawsze byłaś bardzo uczuciowa, kochanie. Podejmowałaś się rozmaitych obowiązków, nie patrząc na to, co powiedzą inni.
Uwielbiam Cię za to. Także po śmierci.
Wiem, że dzięki Tobie, nasza mała córeczka nie została na świecie sama.
Ale, Aniu, jeśli znajdzie się jakaś rodzina, która będzie pragnęła uznać tę małą rudowłosą istotkę za swoją, powinnaś jej na to pozwolić. W żadnym wypadku nie będę miała o to żalu. Nie do Ciebie.
Pamiętasz, jak za dawnych, szkolnych czasów wymykałyśmy się z domów, by w spokoju popatrzeć na gwiazdy?
Zrób to kiedyś razem z małą Anią. Pokaż wszystkie nasze magiczne miejsca. Będę wtedy z Wami, obiecuję.
Pamiętaj, droga przyjaciółko - jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, jeśli cała sytuacja zacznie Cię przerastać, i tak będę niewymownie wdzięczna za to, co dla nas zrobiłaś.
Twoja na zawsze,
Berta."
***
Bolingbroke, Nowa Szkocja, 1 lipca 1866r
Uroczysty obiad w Harris Lodge zmierzał do obiecującego końca. Młody baron był oczarowany posiadłością, snując plany odnośnie zagospodarowania terenów oraz przebudowy. Samą wybranką mało się interesował, zdążył jedynie wydać pochlebny sąd o jej urodzie.
Przyszły mąż panny Harris niewiele zyskiwał przy bliższym poznaniu. Przystojny, aczkolwiek niespotykanie dumny i wyniosły, traktujący ludzi spoza swojej sfery z pogardą i wyższością. Miał na swoim koncie sporo romansów, których skutki łagodził jego ojciec, załamany nieroztropnością jedynego syna. Stary baron był przekonany, że gdy dziedzic tytułu się ożeni i ustatkuje, diametralnie odmieni przyzwyczajenia dzięki zbawiennemu wpływowi ukochanej. Rodzina młodzieńca kiwała tylko głowami, uznając słowa barona za wyłącznie pobożne życzenie.
Sama Anna Maria była niezwykle milcząca, gdy kierowano do niej życzliwe pytania i radzono w kwestii przygotowań do rychłego ślubu. Osaczona ze wszystkich stron, zaczynała się dusić.
Nikt nie zauważył, kiedy opuściła salon, udając się do ogrodów. Do miejsca, w którym po raz ostatni widziała się z Marcelem.
Przez długie miesiące był dla niej wyłącznie nauczycielem rysunku. Spędzali ze sobą mnóstwo czasu, dyskutując na temat sztuki i doskonaląc kolejne techniki malarskie. Miłość przyszła niespodziewanie - zarówno Anna Maria jak i Marcel byli w połowie drogi, kiedy ją odkryli. Obawiali się mocnego uczucia, które ich łączyło. Próbowali je zabić, rzucając sobie w twarz lawinę raniących słów i oszczerstw sprowadzających się ostatecznie do dzielącej ich bariery społecznej.
Ale to nie pomagało. Wręcz przeciwnie, nakazywało im wierzyć, że są platońskimi połówkami. Rozstali się chłodno, wręcz lodowato. Anna Maria nie patrzyła ukochanemu w oczy, zaś on sztywno oznajmił, iż dostał dobrą posadę za granicą.
Po jego odejściu, panna Harris spaliła wszystkie namalowane przez nich obrazy oraz szkice. Nie potrafiła jednak wymazać raz na zawsze twarzy Marcela, która wyryła się w jej sercu z najdrobniejszymi szczegółami.
- Co sądzisz o swoim narzeczonym? - do młodej kobiety dosiadł się ojciec.
- Nie kocham go - odpowiedziała tylko.
- Nonsens. Kiedyś ci się odmieni, zobaczysz. Nie o tym jednak chciałem z tobą mówić. Państwo Thomas, zacna, choć uboga rodzina, zdecydowali się przygarnąć twoją sierotkę. To najlepsze wyjście dla nas wszystkich, moja Aniu. Mała będzie miała rodzinę, zaś ty swoje rodzone dzieci.
- Chcę ją zatrzymać.
- Obawiam się, że to niemożliwe. Twój przyszły mąż nie wyraża na to zgody.
- Rozmawiałeś z nim o mnie i Ani?! - oburzyła się - Jak mogłeś, ojcze?!
- Potrzeba nam tytułu, córko - wycedził - Co nam po bajecznej fortunie, kiedy nie mamy szlachectwa?
- Dlatego zdecydowałeś się mnie sprzedać pierwszemu lepszemu baronowi? Dla głupiego świstka papieru, łechtającego twoją próżność? A co z moimi uczuciami? Nie liczą się?
- Nie waż się więcej mówić do mnie takim tonem, moja panno. Za dwa dni zostaniesz baronową. Koniec dyskusji.
To ty tak uważasz - pomyślała.
***
Wieczór oficjalnych zaręczyn, uczczony balem w Harris Lodge przyniósł niespodziewany finał. Dziedziczka posiadłości zrzekła się swoich praw do majątku, odrzucając swe nazwisko.
Anna Maria patrzyła na barona z kamiennym wyrazem twarzy.
- Nie zostanę pańską żoną - powiedziała głośno i wyraźnie, aby wszyscy zebrani usłyszeli - Nie pragnę także należnego mi dziedzictwa. Odchodzę, by odzyskać wolność.
- Wolność na ulicy?
- Być może. Nie dam się jednak dłużej więzić w złotej klatce. To jest ten moment, w którym może pan okazać radość, panie Jefferson. Właśnie otrzymał pan ogromną schedę. Gratuluję. - nie potrafiła sobie odmówić ironii.
Najzwyczajniej w świecie opuściła bogaty salon, wychodząc na żwirowany podjazd. Odarta ze wszystkiego, co było jej drogie, nie zawracała sobie głowy zabieraniem jakichkolwiek sukien czy drobiazgów.
Jedyna jej radość płynęła z faktu, iż zabezpieczyła przyszłość Ani Shirley, gdy oddawano ją Thomasom. Teraz obie musiały zacząć żyć na własny rachunek...
***
EPILOG
* Dwa dni po odejściu Anny Marii, William Harris umiera na atak serca spowodowany ogromnym stresem.
* Mary Alice Harris zamieszkała u jednej z przyjaciółek, zachowując niewielki procent spadku, wystarczający starszej pani na skromne życie. Nigdy więcej nie wspomniała imienia córki, wyrzekając się jej na zawsze.
* Po wielu zawirowaniach, Anna Maria odnajduje ukochanego. Marcel Dubois nigdy nie opuścił Nowej Szkocji.
* Młodzi pobierają się w grudniu 1866 r, po czym obejmują w posiadanie stary domek Shirley'ów, gdzie mieszkają przez dziewiętnaście lat. Wielokrotnie podejmują próby odnalezienia córki Berty i Waltera, jednak okazują się one bezskuteczne.
* W 1867r Anna Maria Dubois wydaje na świat syna. Chłopiec otrzymuje imię Victor.
* Anna Maria umiera w 1896 r, mając zaledwie czterdzieści lat. Według źródeł, oficjalną przyczyną śmierci była niewystarczająca opieka medyczna i powikłania po wcześniejszej chorobie.
Tydzień po jej odejściu, do drzwi żółtego domku zapukała wysoka, rudowłosa dziewczyna, niejaka panna Anna Shirley.
* U schyłku 1896r Victor Dubois i jego ojciec wyjeżdżają do Francji. Dalsze informacje na ich temat są nieznane.
***
Oczywiście, to jeszcze nie koniec całej historii Ani Shirley. Po prostu, panna Harris odegrała wyznaczoną rolę i odeszła za kurtynę.
Dziękuję za uwagę.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Patt
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 20 Lut 2009
Posty: 604
Przeczytał: 0 tematów
Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 20:04, 05 Kwi 2009 Temat postu: |
|
|
Bardzo ładne opowidanie,lekko się czyta,ma się wrażenie jakby słowa płynęły.Gratuluję,to trudna sztuka do opanowania.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 20:59, 06 Maj 2009 Temat postu: |
|
|
Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta ten utwór, dlatego ośmielam się go wrzucić ponownie
ANTRAKT: Mateuszek
Mateusz Gardner, przez wszystkich nazywany Mateuszkiem był zdecydowanie dzieckiem swoich rodziców.
Po matce odziedziczył wybujałą wyobraźnię i marzycielskie spojrzenie, po ojcu zaś urodę i ciemną, wiecznie zwichrowaną czuprynę. (w dobrym oświetleniu można było w niej dostrzec kilka rudych nitek, jednak na samą wzmiankę o ich istnieniu, stateczna Ania Shirley w okazałości prezentowała swój wybuchowy temperament. Dlatego sama autorka nie zamierza być złośliwa, spuszczając na ową kwestię sporną zasłonę milczenia)
Co do charakteru młodego Gardnera, to trudno było go jednoznacznie określić. Z jednej strony nieśmiały (zapewne po swoim imienniku, Mateuszu Cuthbercie), zaś z drugiej potrafił być duszą towarzystwa.
Nikt nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak Roy kochał swojego jedynaka. Zabierał malca na każdy służbowy wyjazd i psuł go przy tym niesamowicie. Nie było na świecie rzeczy jakiej by dla syna nie zrobił.
Ania wielokrotnie usiłowała protestować przeciwko rozpieszczaniu dziecka, jednak po każdej długiej debacie na ten temat, jaką czuła się w obowiązku przeprowadzać z mężem po spełnieniu kolejnej zachcianki Mateuszka, dochodziła do wniosku, że niepotrzebnie tak się denerwowała. Jej synek, wbrew wszystkim sprzyjającym po temu czynnikom, nie był samolubny i nieznośny.
Obdarzony niezwykłym urokiem osobistym swojego ojca sprawiał, że zarówno babcia chłopca jak i jej synowa zawsze kapitulowały.
*
Mateuszek od pierwszej chwili pokochał Avonlea. Spokojna, cicha wieś zrobiła na nim lepsze wrażenie niż zatłoczony i posępny w swej dostojności Kingsport.
Zaś z takim towarzyszem zabaw jak Fred Wright był zdecydowany nawet przenosić góry.
Obaj chłopcy od samego początku przypadli sobie do gustu mimo całkowicie odmiennych usposobień. Połączyła ich owa nieuchwytna nić wzajemnego porozumienia. Ta sama, która doprowadziła dwie małe dziewczynki do złożenia sobie przysięgi wiecznej przyjaźni.
Dlatego też Diana Wright i Ania Gardner mogły śmiało twierdzić, że braterstwo dusz pomiędzy małym Wrightem a Mateuszkiem przetrwa wieki.
Jak już wspominałam, Alfred Młodszy był całkowitym zaprzeczeniem potomka Gardnerów. Żywiołowością dorównywał samej dawnej pannie Shirley, jednak nieobce mu były i chwile głębszej refleksji, kiedy to, obserwując parobków zastanawiał się, dlaczego ten świat jest taki a nie inny. Charakterystyczne dla wszystkich Wrightów zmarszczenie brwi wyrażało niezachwianą pewność, że Alfred Młodszy lepiej by to wszystko urządził.
Wzrost i posturę odziedziczył po ojcu, tak więc Mateuszek przewyższał go o głowę. Fred jednak nadrabiał z nawiązką innymi aspektami swojej natury, więc ta subtelna różnica wzrostu schodziła na dalszy plan.
W dodatku, mały Wright urastał w oczach naszego bohatera do rangi niemal świętego, który z anielską cierpliwością znosi towarzystwo chodzącej za nim krok w krok siostry. Siostry, która w dodatku postawiła sobie za punkt honoru jak najbardziej uprzykrzyć Fredowi życie. W takich chwilach, Mateuszek dziękował Bogu, że jest jedynakiem.
- Mała upatrzyła sobie ciebie na męża. - Fred pociągnął zadartym noskiem, wskazując ruchem głowy na wpatrzoną w młodego Gardnera dziewczynkę. - Teraz, bracie, to się już od niej na wieki nie uwolnimy. - westchnął mimowolnie. - Nawet nie rozmawia już z tym swoim Duchem Kwiatów, co stanowiło żelazny punkt każdego dnia. Chociaż, muszę przyznać, że matka wreszcie przestała się o nią martwić, a i ja już nie muszę się za Anię Kordelię wstydzić.
- Wstydzić? Dlaczego? - zapytał Mateuszek. On sam głęboko wierzył, że to elfy swoimi pocałunkami dają świetlikom światło.
- Bo to nie jest normalne. - odpowiedział poważnie zapytany. - Ale czasami bywa ciekawe. - dodał spoglądając uważnie na przyjaciela, który nagle bardzo się zasępił. - Jesteście do siebie podobni. Dlatego potrzebujesz takiego realisty jak ja. Wiesz, tak dla równowagi, żeby cię te twoje marzenia nie odcięły od rzeczywistości. Wtedy to dopiero pani Linde miałaby używanie! I bez tego jest dziwnie przewrażliwiona, kiedy przypadkiem mnie spotyka. A przecież już dawno ukończyłem etap wrzucania jej robaków za kołnierz podczas nabożeństwa. Ale wtedy była awantura, mówię ci!
Mateuszkowi nigdy nie przyszło do głowy, że można, ot tak, wrzucić coś komuś za kołnierz. A tym bardziej starszej kobiecie. Poczuł niespotykany dotąd podziw dla odwagi Freda.
- To jeszcze nic. - puszył się dalej chłopiec. - Teraz zamierzam dać jej prawdziwy powód do świętego oburzenia. A ty mi w tym pomożesz - powiedział z nieukrywaną dumą, w kilku zdaniach streszczając towarzyszowi plan działania. - Chyba się nie boisz, Mateuszku? - uzupełnił chytrze.
Chłopiec z trudem przełknął ślinę.
- Uznaj to za chrzest bojowy. - poklepał małego Gardnera po ramieniu.
***
Następnego dnia o świcie, korzystając z wolnego od szkolnych obowiązków dnia, dwaj chłopcy w asyście wiernej im dziewczynki wyruszyli w stronę leśnego zakątka.
Ania Kordelia tak długo chodziła krok w krok za starszym bratem, aż ten z cierpiętniczą miną pozwolił małej, by towarzyszyła im w wyprawie. Musiał nieco zmodyfikować wczorajszy plan, dodając do niego punkt dotyczący zajęcia czymś panny Wright. Kiedy Ania Kordelia zatraci się w swoich romantycznych marzeniach będą mogli z Mateuszkiem zrealizować swoje przedsięwzięcie. Do tego czasu jednak nie mogą się z niczym zdradzić. Dziewczynka i bez tego martwiła się o Freda, kiedy chłopiec znikał na długie godziny, po czym wracał z drobnymi skaleczeniami. Nie przyjęłaby więc do świadomości, że również obiekt jej westchnień będzie uczestniczył w jakiejś karkołomnej eskapadzie. Mogłaby się popłakać lub co gorsza opowiedzieć o wszystkim mamie.
Tego miesiąca spokojną Avonlea obiegła wiadomość o nocnym biwaku najstarszej pociechy Diany Wright. Biwaku, który o mało nie doprowadził do podpalenia lasu, gdyż młodemu Wrightowi zachciało się rozpalić ognisko. Większego rozgłosu Fred póki co nie potrzebował. Klucz to utrzymywanie odpowiedniego poziomu adrenaliny we krwi rodziców.
- Gdzie idziemy, Fred? - Ania Kordelia przekrzywiła jasną główkę, spoglądając na brata z niesłabnącym zainteresowaniem. - Czy to daleko?
- Jak chcesz należeć do naszej indiańskiej rodziny to nie możesz ciągle zadawać pytań. - odparł zapytany.
Słodka twarzyczka dziewczynki raptownie posmutniała.
- Jeszcze tylko kilka kroków. Tuż za tą kępą paproci jest nasz obóz. - dodał szybko.
Nie czuł się w obowiązku dodawać, że odwiedził owe miejsce zaledwie dwa razy. Mama opowiadała mu kiedyś, że wiele lat temu bawiła się tam z ciocią Anią w dom. Odkąd poznał historię otoczonego brzózkami zakątka, całkowicie stracił nim zainteresowanie. Ale dla małej było w sam raz.
Rzeczywiście, dziewczynka od razu pokochała ich "obóz". Nie musieli się nawet zbytnio wysilać, sama znalazła sobie zajęcie. Pod pozorem szumnie zwanej wyprawy na polowanie, Mateuszek i Fred zniknęli w zaroślach, kierując się ku stawowi Barrych.
- Jezioro Lśniących Wód! - wyrwało się potomkowi Ani i Roy'a.
Syn Diany pokiwał głową.
- Ja nazywam je Morzem Karaibskim. To doskonałe miejsce do zabawy w piratów. Widzisz tę wysepkę pod pomostem? Tam znajduje się skarbiec.
- Dopływasz tam łodzią? - Mateuszek spojrzał z wahaniem na zbudowaną z podgniłych desek łódkę.
- To zbyt niebezpieczne. Poza tym, jest dziurawa. Wolę liczyć na własne siły. - uśmiechnął się przekornie.
- Naprawdę w jeziorze ukryte są skarby?
- No kto jak kto, ale ty nie powinieneś mieć problemów z wyobrażeniem sobie takiej opcji.
Mateuszkowi w istocie nie sprawiło kłopotów wyobrażenie sobie rojącego się od starych monet i drogocennych kamieni dna stawu Barrych.
- Umiesz pływać, mam nadzieję? - Fred wolał się upewnić.
Jego towarzysz przytaknął.
- W takim razie, do dzieła! - zatarł ochoczo ręce. - Musimy się liczyć z czasem, Ania Kordelia jest bardzo męcząca, ale to zawsze moja siostra. - westchnął. - Jeszcze zacznie nas szukać, a wtedy... - wywrócił oczami.
***
Fred pierwszy zanurzył się w ciemnych odmętach - po kilku sekundach ponad poziomem wody pojawiła się czupryna chłopca. Mateuszek wskoczył więc za nim, mimo iż nie był zbytnim amatorem zimnej toni. Uśpiony przez arystokratyczne wychowanie odziedziczony po matce zew przygód obudził się w duszy Gardnera. Dopłynięcie do wysepki nie zabrało mu wiele czasu, zjawił się tam nawet przed przyjacielem.
- Dobry jesteś! - pochwalił go Fred. - Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się takiej kondycji po kimś wychowanym w Kingsport.
- Nie od dziś moje miasto wychowuje słynnych sportowców. - zażartował Mateuszek. - Dziadek wielokrotnie zdobywał mistrzostwa w biegach.
- Mój za to potrafi złamać podkowę jedną ręką. - wtrącił Wright
- Jakoś trudno mi w to uwierzyć.
- Szczerze mówiąc, ja też sądzę, że to bujda. - roześmiał się Fred. - Ale taka anegdota krąży po całej rodzinie.
Większość czasu obaj chłopcy spędzili na oglądaniu zamkniętych w pordzewiałej skrzynce skarbów.
- No, bracie, teraz czas dodać nasz wspólny wkład. - oznajmił konspiracyjnym szeptem właściciel sezamu. - Niedawno odkryłem, że niegdyś zakochani wrzucali do Jeziora Lśniących Wód monety mające zapewnić im szczęście. Nawet moja babcia przyznała się do takiej rozrzutności! Z biegiem czasu, staw zmienił nieco swoje ukształtowanie. Dzięki temu, sporo starych monet osiadło na otoczonej tatarakiem mieliźnie. Mogę się pochwalić niezgorszą kolekcją. - zakończył z dumą.
- Na co więc czekamy? - podchwycił Mateuszek.
Chłopcy entuzjastycznie zabrali się do dzieła. Niekiedy zmuszeni byli nurkować w zamulonej wodzie, by wyciąć sobie dostęp do ukrytych w zielonkawym piasku miedziaków. Podwodne korzenie roślin stanowiły naturalną ochronę przed piratami. Ci jednak, jak na korsarzy siedmiu mórz przystało, nie zamierzali się poddać.
Kiedy przemoknięci i umorusani jak nieboskie stworzenia przysiedli na drewnianym pomoście by obejrzeć znalezione monety, usłyszeli zdławiony okrzyk. Starsza kobieta z twarzą ściągniętą gniewnym grymasem machała w kierunku chłopców czubkiem parasolki.
- Pani Linde. - westchnął Fred.
- I babcia. - uzupełnił Mateuszek.
- Jednym słowem, mamy przechlapane. - podsumował potomek Wrightów, potulnie stając naprzeciwko pań.
- Alfredzie Wright! - zagrzmiał karcący głos. Silna ręka pani Małgorzaty uchwyciła ucho chłopca.
- Mateuszu Gardner. - rzuciła panna Cuthbert, jednak policzki starszej pani drgnęły w lekkim uśmiechu.
- Zgroza, co ten nieznośny chłopak wyprawia! Kąpać się w jeziorze w październiku! - pani Linde zaczęła swoją odwieczną tyradę. - Twoja biedna matka odchodzi od zmysłów z niepokoju! I dlaczego zostawiłeś małą Anię Kordelię całkiem samą w lesie?! Wybacz, Marylo, ale nasza miła popołudniowa herbatka nie dojdzie do skutku. - zwróciła się przepraszająco do właścicielki Zielonego Wzgórza. - Muszę odprowadzić tego nicponia do domu. - szybkie kroki postawnej kobiety zadudniły na mostku. Fred posłał Mateuszkowi wiele mówiące spojrzenie, po czym razem z prowadzącą go panią Małgorzatą zniknął za drzewami ocieniającymi staw Barry'ego.
Gardner spojrzał na babcię z nietajoną skruchą.
- Bardzo się gniewasz? - ośmielił się zapytać.
Nigdy dotąd nie był nieposłuszny.
- Nie gniewam się, Mateuszku. - Maryla położyła dłoń na ramieniu dziecka. - Po doświadczeniach z twoją mamą nic już nie jest w stanie mnie zdziwić. - uśmiechnęła się. - Chyba powinieneś wrócić do domu, chłopcze. Jesteś cały przemoczony. - dodała z większą surowością. - Mam nadzieję, że nie przypłacicie tego szaleństwa zapaleniem płuc.
Słowa panny Cuthbert po części okazały się prorocze. Eskapada Freda i Mateuszka zaowocowała grypą. Żeby wirus bardziej się nie rozprzestrzenił, lekarz zalecił całkowitą izolację chorych. Zarówno jeden jak i drugi chłopiec nie byli z tego powodu rozczarowani. Mieli więcej czasu na wymyślanie kolejnych wypraw, tym razem w czasie wakacyjnego wypoczynku.
- Życie jednak może być piękne. - Fred z lubością włożył sobie do ust kawałek czekolady, którą przemyciła mu młodsza siostra.
Mateuszek w głębi ducha przyznał przyjacielowi rację. Jego życie w Avonlea dopiero się zaczynało. Z niecierpliwością wypatrywał nowych niespodzianek od losu.
- Ania Kordelia już za tobą tęskni. - zachichotał Fred.
Mały Gardner uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi. Nie miał nic przeciwko rozmawiającej z kwiatami dziewczynce, ale żeby od razu miłość? Nie, na to był stanowczo za młody.
- Odkąd przyjechałeś do Avonlea stałeś się moim kuponem szczęścia. - ciągnął Wright. - Nasze mamy doskonale udały oburzenie, nie sądzisz? Mam wrażenie, że w głębi ducha cieszy ich ta sytuacja.
- Bo widzą w nas siebie sprzed lat? - podsunął Mateuszek.
- Z drobnym odwróceniem ról. Ale potrafisz iść na żywioł, stary. - chłopcy uścisnęli sobie ręce. - Już nic nas nie pokona!
Rzeczywiście, o Mateuszku Gardnerze i Fredzie Wright słuch bynajmniej nie zaginął. Związani pokrewieństwem dusz przeżywali coraz to nowsze i bardziej zaskakujące przygody: wspinali się po drzewach, robili eksperymenty, podejmowali próby wzniesienia się w powietrze...
Ale to już całkiem inna historia...
CZĘŚĆ PIERWSZA - Krótko mówiąc, o dwóch takich, co ukradli księżyc
Według obiegowej opinii, Alina Gardner - posażna trzydziestoośmioletnia kobieta, była już starą panną. Nigdy nie narzekała na obojętność płci przeciwnej, która zwabiona znacznym posagiem uderzała w konkury. Panna Gardner jednak nie zamierzała się wiązać.
Złośliwi twierdzili, że przeszkodą w zawarciu małżeństwa był trudny charakter Aliny i poniekąd mieli rację. Prawda jednak leżała jak zwykle pośrodku.
Otóż, jedynym mężczyzną, którego owa niewiasta kochała bezwarunkowo był jej bratanek Mateuszek, mieszkający w pewnej zapomnianej przez Boga wsi.
Nadzieja rodu, obecnie całkiem odcięta od możliwości dalszego rozwoju. Zgroza, co się z nimi wszystkimi stało odkąd ta rudowłosa nauczycielka poślubiła ich Roy'a. Biedak był stracony na wieki.
Panna Gardner, mimo całej swojej niechęci do Avonlea, była skłonna się tam przeprowadzić, byleby mieć tylko oko na chłopca. Ponieważ matka i Roy nawet nie chcieli o takim rozwiązaniu słyszeć, Alinie pozostawało wyczekiwanie wakacji, kiedy to Mateuszek miał się pojawić w Kingsport.
- Na litość boską, Doroto, trzymaj te koty z dala od mojej jedwabnej sukni! - podniosła się z fotela, nerwowo otrzepując ubranie.
- Sama jesteś sobie winna, siostro. - Dorota uśmiechnęła się wdzięcznie. - Mruczek od początku obrał sobie to miejsce za sypialnię.
- Gdybyś utrzymywała większy porządek w salonie i nie zastawiała kanapy tysiącami bibelotów, które zwozi z każdego zakątka świata twój nierozsądny mąż, to usiadłabym jak cywilizowany człowiek, by wypić herbatę bez narażania się na atak jednego z tych kudłatych potworów, które nazywasz kotami. - wycedziła zgorszona.
- Powinnaś sobie sprawić psa, Alino. - odpowiedziała niezrażona gospodyni. - Miałabyś wreszcie kogoś do kochania.
- Sugerujesz, że desperacko pragnę miłości? - zmrużyła niebezpiecznie oczy.
- Inaczej nie wyglądałabyś tak przyjazdu naszego bratanka.
- Do rzeczy, Doroto. Po co zawracałaś mi dzisiaj głowę? Jestem bardzo zajęta.
- Tak, wiem. - kobieta westchnęła głośno. Z Aliną nic nigdy nie było proste i łatwe. - Roy przysłał nam zaproszenie. Organizuje mały rodzinny zjazd by uczcić przeprowadzkę do Srebrnego Potoku.
- Rychło w czas. - skomentowała złośliwie panna Gardner. - Wyjechał z naszego rodzinnego domu ponad pół roku temu.
- Co wcale cię nie zmartwiło. - wbiła szpilę Dorota. - Nigdy zbytnio nie przejmowałaś się naszym drogim bratem. Przyznaj, że o wiele bardziej żal ci utraty Mateuszka.
Alina posłała młodszej siostrze mordercze spojrzenie.
- Oczywiście, wcale ci się nie dziwię. To kochany dzieciak, wszystkich chwyta za serce. Będzie kiedyś bajecznie bogaty, dziedziczy w końcu także po tobie...
Podczas gdy starsza panna Gardner wytrwale żyła w celibacie, Dorota wydała się za mąż za syna przyjaciela rodziny, któremu urodziła dwie córki. Alicja i Karolina West były uroczymi czternastolatkami - trochę zbyt roześmianymi i hałaśliwymi jak na gust Aliny, jednakże miłymi i dobrze wychowanymi jak przystało na panienki z dobrego rodu. Nie bywały zbyt często w siedzibie Gardnerów, dzięki czemu ich ciotka mogła w miarę normalnie funkcjonować, bez irytowania się co chwilę.
- Kiedy to całe przyjęcie? - zapytała chłodno.
- Za tydzień. - pani West uśmiechnęła się z ulgą. - Ale nie sądziłam, że będziesz zainteresowana. Mówiłaś, że nienawidzisz wsi...
- Bo też nienawidzę. - zgodziła się Alina. - Jedynym powodem, dla którego wsiądę do samochodu i udam się w tę nonsensowną podróż jest mój chrześniak.
- Proszę cię, postaraj się być miła, moja droga. - Dorota położyła kobiecie dłoń na ramieniu. - Wiesz, do niczego cię nie zmuszam, ale wypadałoby gdybyś czasem uniosła kąciki ust, formując je w coś co nazywamy uśmiechem.
- Wystarczy, że ty śmiejesz się bez przerwy. - odparowała. - Wyrabiasz normę za nas obie. Poza tym, ktoś w tej rodzinie musi być poważny.
Jej oponentka rozsądnie nie powiedziała nic więcej. Zaproponowała jedynie kolejną filiżankę herbaty, by panna Gardner mogła ukoić skołatane nerwy.
***
Mateuszek i Fred siedzieli na pomoście łączącym dwa przeciwległe brzegi Jeziora Lśniących Wód. Obaj chłopcy pilnie odrabiali lekcje, wymieniając co jakiś czas swoje poglądy na temat szkolnego życia.
Nieodłączna Ania Kordelia zajmowała swoją strategiczną pozycję pod pobliskim drzewem. Dziewczynka zaczytana była w książce, którą otrzymała od cioci Ani na ostatnie urodziny. Z wypiekami na twarzy śledziła kolejne przygody głównych bohaterów, nie zwracając zbytniej uwagi na starszego brata i jego najlepszego przyjaciela, co syn Diany przyjął z wyraźną ulgą.
- A więc w sobotę widzimy się na przyjęciu. - temat szybko zeszedł na planowaną imprezę w Srebrnym Potoku.
Zaproszeni byli Wrightowie z niedalekiej farmy, pani Linde i Maryla z Zielonego Wzgórza, doktor Blythe z osobą towarzyszącą oraz matka i siostry Roy'a.
Przyjęcie miało się odbyć na wolnym powietrzu, co pani Linde nazwała samobójstwem o tej porze roku. Stateczna niewiasta nie przyjmowała widać do świadomości, że maj to prawdziwie wiosenny miesiąc.
- Owszem. - potwierdził Mateuszek. - Babcia i mama całe dnie spędzają teraz w kuchni przygotowując rozmaite smakołyki.
- Czyli szykuje się nam uczta bogów. - Fred poklepał się z błogością po brzuchu.
Jego zamiłowanie do dobrej kuchni było nieśmiertelne. Mama chłopca wielokrotnie powtarzała, że za kawałek ciasta jej pierworodny jest gotów zastawić dom i sprzedać siostrę.
- A jak nasza cudowna machina? - szepnął konspiracyjnie Gardner.
- Na ukończeniu. - odparł nie mniej tajemniczo Wright. - Niedługo będziemy mogli ją wypróbować. - mrugnął okiem. - Musimy tylko poczekać na... sprzyjające warunki. - zachichotał, chowając twarz w książce do arytmetyki. - Spotkałem niedawno starego Joe'go. Był wyraźnie rozczarowany faktem, że od jego wyjazdu nie wysadziliśmy Avonlea w powietrze.
Ku zgrozie avonlejskich matek, wszystkie dzieciaki kochały starego Joe'go. Uosabiał dla nich mityczną postać Żyda Wiecznego Tułacza. W rzeczywistości, starszy człowiek był zwykłym kramarzem, przemierzającym okoliczne miejscowości wraz ze swoimi magicznymi zabawkami i innymi "osobliwościami". Mateuszek i Fred od razu serdecznie się z nim zaprzyjaźnili, kierowani niepisanym prawem "Łobuzy świata - łączcie się".
- Powinniśmy go odwiedzić, nie sądzisz? - Mateuszek z westchnieniem ulgi zamknął wybór poezji Byrona.
Fred pokręcił przecząco głową.
- Nie w tym tygodniu. Podobno staruszek załatwia jakieś interesy w Charlottentown, jednak wróble ćwierkają, że Joe łączy obowiązek z przyjemnością. - chłopiec uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Czyli kolejny stracony dla świata. - skomentował Gardner.
- Nie uważasz, że już za długo nadwyrężaliśmy nasze delikatne, twórcze mózgi tą nauką? - rzucił jego przyjaciel.
- Rzeczywiście. Zajmijmy się lepiej naszym skarbem. - Mateuszek otrzepał spodnie z pyłu. - Zostawimy ją tutaj? - skinął głową w kierunku zaczytanej Ani Kordelii.
- Zdążymy ze dwa razy wrócić zanim mała oderwie się od książki. - Fred uspokoił kolegę.
***
- A więc to jest słynny Srebrny Potok. - Alina Gardner spojrzała krytycznie na okazałą posiadłość.
- Śliczny. - wtrąciła Dorota. - Nasz brat ma świetny gust. Nawet ty nie możesz nic zarzucić temu domowi.
- Poza tym, że umiejscowiony jest na wsi. - burknęła urażona panna Gardner, ostrożnie stawiając stopę na ścieżce, jakby obawiając się, że za chwilę z zarośli wyskoczy na nią przerośnięty okaz węża.
Alina obojętnie cmoknęła Roy'a w policzek, po czym przysiadła na brzeżku sofy, uważnie lustrując wzrokiem salon. Całkowicie straciła zainteresowanie toczącą się konwersacją. Ożywiła się dopiero na dźwięk imienia chrześniaka.
- Mateuszek i Fred włóczą się gdzieś po polach. - dawna Ania Shirley posłała Dorocie miły uśmiech. - Nasz chłopiec prawie nie bywa w domu.
- Kiedy więc znajduje czas na naukę? - pani Gardner musiała zadać to pytanie. - Wasz guwerner udziela mu lekcji nocami?
- Właściwie to... - Roy znacząco zawiesił głos, spoglądając na żonę, która tylko skinęła głową. - Odprawiliśmy guwernera. Mateuszek uczy się w tutejszej szkole.
Nieprzyjemny dreszcz przeszedł ciało Aliny. Było gorzej niż zakładała. Zrozumiałaby jeszcze prywatną szkołę dla chłopców w Kingsport, do której uczęszczali wszyscy Gardnerowie od pięciu pokoleń wstecz. Ale publiczna?
- Zgroza. - mruknęła do siebie.
- Coś mówiłaś, siostrzyczko? - pani West odznaczała się wybitnym wręcz słuchem.
Panna Gardner już miała poczęstować Dorotę ciętą ripostą, kiedy to w drzwiach salonu pojawił się sam Mateuszek, z niedowierzaniem wpatrując się w audytorium. Nie spodziewał się przyjazdu ciotek i babci tak wcześnie.
- Miałaś dobrą podróż ciociu? - zapytał później, siadając statecznej kobiecie na kolanach.
Jak świat długi i szeroki, jeszcze żadne dziecko z rodziny nie odważyło się zbliżyć do odpychającej Aliny Gardner. Mateuszek nic sobie nie robił z jej groźnych min. Jako syn Ani Shirley potrafił zjednać do siebie każdego, nawet najbardziej opornego człowieka.
- Dziękuję, wspaniałą, kochanie. - chrzestna matka chłopca prawie się uśmiechnęła. - Ale jestem bardzo znużona. Czy byłbyś tak dobry i pokazał mi moją sypialnię? - zmęczenie było tylko wygodnym pretekstem do uwolnienia się z towarzystwa bratowej.
Młody Gardner wyszczerzył radośnie zęby.
- Z ochotą, ciociu.
***
Mimo ponurych proroctw panny Gardner, sobota była słoneczna. Ptaki radosnym świergotem witały kolejny dzień, skacząc wesoło po gałęziach.
W gnieździe na czereśni już przed wschodem słońca było gwarno. Pisklęta rudzików głośno domagały się jedzenia. Jeden malec nie był jednak zainteresowany śniadaniem, bacznie obserwując stojącą za pobliskim oknem kobietę. Bardzo zaciekawiła go kolorowa sukienka nieznajomej, prawie tak piękna jak piórka jego ptasiej mamy. Pisklak wydał z siebie przeciągły pisk, chcąc zwrócić na siebie uwagę matrony. Spodobała mu się.
Alina Gardner jednak nie była zainteresowana.
Mateuszek i Fred siedzieli na werandzie, zatopieni w przyciszonej rozmowie, którą co jakiś czas, ze względów bezpieczeństwa, przerywali. Akurat dzisiaj Diana Wright wpadła na pomysł, by udzielać synowi rad dotyczących właściwego zachowania się na przyjęciu.
- Błagam cię, kochanie, pod żadnym pozorem nie mów tego, co na prawdę myślisz. - pouczyła go. - Wiem, że to może być trudne, ale postaraj się, dobrze? - przeczesała dłonią czuprynę chłopca. - Nie chcesz być chyba wzięty za niegrzeczne dziecko?
- Mamo, czy ja jestem jakimś pieskiem pokojowym, czy co? - momentalnie uchylił się spod jej ręki. - Nie musisz mnie już głaskać po głowie. Jestem dorosły. - zakończył z dumą.
- Oczywiście, synku. - Diana uśmiechnęła się szeroko. - To jak będzie?
- Przyrzekam. - westchnął młody Wright. - A teraz idź już, mamy z Mateuszkiem do pogadania.
Fred obiecał sobie w duchu, że nigdy się nie ożeni. Kobiety w jego rodzinie z uporem maniaka starają się wychowywać męża podług swojej woli, nie dając mu oddychać. Ojciec wywiesił białą flagę kapitulacji już po tygodniu narzeczeństwa, ale Fred znajdował w sobie dość siły, by stosować obronę przez całe lata.
Ania Kordelia, zaledwie dziewięciolatka, już zapowiadała się na mistrzynię w tej dziedzinie, podążając krok w krok za Mateuszkiem. Biedny chłopak!
- Dzisiaj, punkt osiemnasta. - powiedział głośno, odrywając się od nieprzyjemnych rozważań pokrętnej kobiecej logiki. - Postaramy się jakoś wymknąć z imprezy, co?
- Miejmy nadzieję. - odparł z powagą młody Gardner.
***
Wbrew oczekiwaniom, posiłek wcale się Fredowi nie dłużył. Na ogromny stół co chwila wjeżdżały przekąski. Pierwsze danie, drugie, lody, ciastka...
Po ósmej dokładce mały łakomczuch przestał liczyć. Chłopiec nie znał wprawdzie pojęcia hedonizmu, jednak podczas posiłku był zdumiewająco bliski jego odkrycia.
Kiedy podano herbatę, a rozmowa zeszła na sytuację polityczną kraju, Mateuszek o mało nie zasnął. Gdyby nie gniazdo rudzików, na które miał doskonały widok, umarłby z nudów. Fred nigdy nie był tak cierpliwy jak jego przyjaciel, więc nawet nie krył się z okazywaniem wszystkim, jak bardzo pragnąłby się znaleźć w innym miejscu.
- Może chłopcy chcieliby już wstać od stołu? - zapytała litościwie Maryla.
Na komendę "chłopcy" podnieśli się wszyscy panowie.
- Fred! - syknęła Diana, ciągnąc męża za rękaw.
- No co? - wzruszył ramionami starszy Wright. - Przecież panna Cuthbert sama powiedziała, że...
Alfred nie miał okazji dokończyć zdania. Towarzystwo jednomyślnie wybuchnęło śmiechem. Oczywiście, jedyną osobą, która się nie brała udziału w tej manifestacji radości była Alina Gardner. Ale mało kto się przejmował jej złym humorem.
- Wstawaj, Mateuszku! - Fred potrząsnął ramieniem przyjaciela.- Ojczyzna cię wzywa!
- Ale po co?* - wymamrotał chłopiec, budząc się ze świata barwnych rojeń.
***
Korzystając ze swobody, potomkowie obu szanowanych rodów postanowili przetestować swój nowy wynalazek. Warunki były wręcz idealne - zero kurateli rodziców i mocny powiew wiejącego znad wody wiatru. Więcej nie było im trzeba. Odwaga cechowała ich przecież w nadmiarze...
- Nie uważasz, że należałoby ją jeszcze usprawnić? - zapytał Mateuszek.
- Spokojnie, bracie, tylko spokojnie. - Fred położył przyjacielowi ręce na ramionach. - Odczekaj kilka minut, a ta nadmierna ostrożność Gardnerów, która niekiedy zakrawa na tchórzostwo ci minie. Zrób dwa głębokie wdechy, a potem... - instruował go.
- Już mi lepiej. - przyznał Mateuszek. - Możemy ruszać.
- Zero wątpliwości? - wolał się upewnić.
- Nawet najmniejszych.
Chłopcy znajdowali się teraz na wysokim wzniesieniu nieopodal pastwiska Cuthbertów. Droga na miejsce zajęła im trzy razy więcej czasu niż zwykle. Transport cudownej machiny nastręczył przyjaciołom sporo trudności, jednak czuli, że było warto.
- Obliczyłem, że powinniśmy wziąć duży rozbieg. - wysapał Fred, ocierając spocone czoło. - Najlepiej z tamtego miejsca - wskazał palcem na przeciwległą stronę zbocza.
Ponad głowami małych wynalazców przelatywał klucz ptaków.
- Popatrz, moja droga! - przemówił żuraw. - Nasi dobrzy znajomi!
- Ach, to ci, którzy planowali niegdyś zabawę w Ikara! Na szczęście, w porę poznali zakończenie owej historii.
- Ludzie nigdy się niczego nie nauczą, kochanie, a ci dwaj są tego najlepszym dowodem.
- Zgroza. - westchnęła jedynie pani żurawiowa, obniżając lot.
Tymczasem, nasi główni bohaterowie rozpoczęli pierwszy etap swej podróży do gwiazd. Nogi chłopców radośnie wybijały takt na pokrytej zielenią ziemi. Przybierający na sile wiatr rozpoczął grę we włosach chłopców, kiedy dwaj paralotniarze zaczęli wzbijać się w górę.
- Ja latam! - krzyknął z całych sił Mateuszek, wciągając do płuc ciepłe powietrze.
- Ja spadam! - zawtórował mu głosik Freda.
Młody Gardner momentalnie popatrzył w stronę, gdzie jego najlepszy przyjaciel powinien trzymać się drążka.
- No co? Chciałem tylko sprawdzić twoją koncentrację. - obruszył się Fred.
- Lepiej módl się, żebyśmy wylądowali bez szwanku, inaczej nie mamy co liczyć na krótszy niż wieczność areszt domowy. A właśnie, gdzie się podziała nasza dźwignia bezpieczeństwa?
- Zabawne, że o to pytasz... - Wright głośno przełknął ślinę.
- A więc skaczemy. - Mateuszek potrafił w potrzebie zachować zimną krew.
Wolał myśleć, że są jedynie parę metrów nad ziemią, więc niebezpieczeństwo utraty życia jest równe zeru. Pechowi lotnicy mieli jednak to szczęście, że na miejsce pierwszego lotu wybrali sobie pastwisko Cuthbertów. Zaledwie wczoraj parobek babci skosił trawę dla bydła, której nie zdążył jeszcze schować do stodoły.
Fred po raz pierwszy zdawał się być wystraszony zaproponowanym scenariuszem.
- Na trzy! - krzyknął Mateuszek. - Powinniśmy bezpiecznie wylądować na tej kopce siana.
Syn Diany doskonale widział ową kopkę. Niemniej jednak, wydawała mu się nieco... mała?
Kiedy lotnia zaczęła obniżać lot, zbliżając się niebezpiecznie w kierunku olbrzymiego drzewa, dwie pary dziecięcych rąk zgodnie puściły drążek.
Potem zapadła krótka cisza. Z siana jako pierwsza wystrzeliła głowa Freda. Mateuszek potrzebował nieco więcej czasu by dojść do siebie.
- Żyjesz, bracie? - zapytał mały Wright.
- Dlaczego zdemontowałeś dźwignię? - jęknął Gardner. - Dzięki niej moglibyśmy manewrować maszyną i wylądować jak ludzie.
- A więc żyjesz. - podsumował jego przyjaciel. - Inaczej nie miałbyś siły prawić mi morałów. Wiesz co, Mateuszku? Muszę ci przyznać, że jesteś bardziej szalony i nieprzewidywalny ode mnie. Ja nie odważyłbym się na ten karkołomny skok.
- Ku chwale ojczyzny! - zasalutował ze śmiechem chłopiec.
- Chyba powinniśmy wracać. - Fred otrzepał się ze ździebeł spłowiałej od słońca trawy. - Zaraz zaczynają się tańce. Ania Kordelia będzie niepocieszona, jeśli z tobą nie zatańczy.
- A co z...? - Mateuszek wskazał ręką na szczątki latającego pojazdu.
- Uprzątniemy to jutro. Dzisiaj świętujemy! - zakończył radośnie.
Kiedy jako tako doprowadzili się do porządku, ramię w ramię ruszyli w kierunku miejsca zabawy. Już mieli wejść na główną ścieżkę, ujawniając tym samym swoją obecność, kiedy to, do uszu chłopców dobiegły czyjeś melodyjne głosy.
Syn Ani gestem powstrzymał Freda, nakazując mu milczenie. Zupełnie się tego nie spodziewając, Mateuszek wszedł w posiadanie bardzo interesujących informacji...
CDN...
______________
* Pozwoliłam sobie sparafrazować słynną filmową kwestię
Dzisiejszy Antrakt traktuje głównie o miłości - jeśli więc ktoś ma cukrzycę, odradzam czytanie
Ciąg Dalszy Nastąpił...
Alina Gardner jeszcze nigdy nie była tak oburzona. Owszem, wiele razy wpadała w bezsilną wściekłość, gotowa rzucać talerzami, jednak w jej osobliwym przypadku, granica wytrzymałości rysowała się inaczej.
Otóż, kiedy siostra Roya podnosiła głos, można było śmiało żywić nadzieję, że niedługo zapomni o całej sprawie. Jednak gdy głos młodej kobiety przechodził w iście wężowy syk, najlepszym wyjściem okazywało się zabunkrowanie w jakimś odległym miejscu. Złość Aliny Gardner sięgała bowiem daleko, czyniąc większe spustoszenie niż trąba powietrzna.
Była też mniej przewidywalna.
Ponad ławeczką, na której siedziało owe uosobienie Furii i Grozy, spokojnie zachodziło majowe słońce, rozsyłając pobliskim drzewom i kwiatom ostatnie pocałunki.
Brzydki grymas przeciął arystokratyczną twarz kobiety. Podjęła decyzję o natychmiastowym powrocie do domu. Owszem, wiedziała, że okaże tym samym rażący brak dobrych manier, gdyż zwyczaj nakazywał pożegnać się z gośćmi, jednak Alina sama się rozgrzeszyła.
To nie było w końcu jej przyjęcie, tylko tej rudowłosej nauczycielki. Niech ona martwi się o grzecznościowe formułki.
Wtedy właśnie, Życiowa Zmora panny Gardner postanowiła podnieść łeb z samej piekielnej czeluści, niespodziewanie wyrastając tuż przed nosem wzburzonego dziewczęcia.
W rzeczywistości, Zjawa nie była aż tak groźna. Miała czterdzieści dwa lata, niebieskie oczy oraz zdumiewającą łatwość irytowania Aliny. I co najgorsze, była przystojna, z nieprzeciętną osobowością, co samo w sobie było dostatecznym powodem do obdarzenia jej niechęcią.
Mężczyzna z sobie tylko znanego powodu przyczepił się do kobiety, której lód w słowach potrafiłby zamrozić siedzibę Lucyfera. Jeszcze dziwniejszy wydawał się fakt, że Antona Riversa ogromnie fascynowała panna Gardner. Jak świat światem, jeszcze żadnemu przedstawicielowi płci brzydkiej nie udało się wytrzymać przy owej damie dłużej niż sześćdziesiąt minut.
Jemu owszem. Dokładnie sześć godzin, odkąd zostali sobie oficjalnie przedstawieni. Przez cały ten czas arystokratka odezwała się dwa razy. Nigdy bezpośrednio do Antona.
- Piękny zachód słońca - zagaił.
Jeśli ktoś gustuje w kiczu. We wszystkich tandetnych powieściach pisanych z myślą o kobietach, zachód słońca jest tłem dla oświadczyn, pierwszych pocałunków, czy też wiadomości o nieuleczalnych chorobach, po których ukochany głównej bohaterki rzuca się na kolana i głosem konającego bawołu prosi heroinę o rękę, by żyć z nią długo i szczęśliwie. Zdecydowanie przereklamowany.
- Mam na ten temat odmienne zdanie. - poczęstowała go spojrzeniem numer 8, zarezerwowanym dla natrętów lub hałaśliwych siostrzenic.
- Czy wybrałaby się pani ze mną jutro na spacer? - najwidoczniej nie zamierzał się poddać.
Dłonie Aliny zacisnęły się na podołku, zaś kształtne wargi uformowały w cienką kreskę. Pierwsza linia przekroczona.
Czy niedostatecznie dobrze się wyraziłam?
- Panno Gardner, przecież nie proszę panią o rękę! - zażartował - Chcę pani tylko pokazać najpiękniejsze miejsca w tej cudownej wiosce.
Tym razem nie miała okazji zareagować, zbytnio skupiona na dziwnych odgłosach za okazałym krzakiem róży. Słyszała jakieś szuranie i... Tak, to z pewnością był szept!
Ktoś podsłuchiwał!
***
Mateuszek i Fred jak na dwa niewiniątka przystało, wyłonili się zza zielonej kępy, po czym grzecznie podążyli do tanecznego pawilonu.
- Gratulacje, bracie! - Wright szturchnął Gardnera w ramię - Będziesz miał wujka!
- O ile ciotka nie zje go żywcem, na co wskazują wszystkie znaki na niebie i ziemi.
- W takim razie, wracajmy, z chęcią zobaczę jak odgryza mu głowę! - zachichotał syn Diany.
Jego przyjaciel nie zdążył udzielić żadnej odpowiedzi, gdyż najmłodsza pociecha Wrightów porwała osłupiałego potomka Ani do tańca.
Fred nonszalancko oparł się o białą balustradę, lustrując wzrokiem audytorium. Pani Linde tonem zawodowej przekupki przekonywała do swoich racji Alfreda Starszego, który pod wpływem jej argumentów jeszcze bardziej skurczył się w sobie; Ania Gardner sunęła po parkiecie w ramionach ślepo zakochanego męża, zaś siostra pana domu rozsyłała wszystkim przemiłe uśmiechy. Pastorowa prowadziła półgłosem rozmowę o aspektach teologicznych, jednocześnie co chwila strofując córkę, by ta nie wierciła się na krześle i zachowywała jak panienka. Dziesięcioletnia Laura, dziewczynka o fizjonomii anioła i szatańskim temperamencie miała wyjątkowo znudzoną minę.
Nie ma co, ciekawe zbiorowisko - podsumował w myślach chłopiec.
Mijały minuty, a Mateuszek nadal znajdował się w kleszczowych objęciach Ani Kordelii. Fred, któremu także zaczęła dokuczać nuda, postanowił przeprowadzić zmyślną akcję ratunkową. Zanim zdołał wcielić owy wspaniały plan w życie poczuł na swoim ramieniu czyjąś dłoń.
Słodki głosik małej diablicy, która mieniła się córką pastora zmroził Wrighta do kości.
- Zatańczysz? - wargi dziewczynki rozchyliły się lekko, ukazując równiutki rządek białych ząbków.
Wszyscy geniusze mają zdolność do natychmiastowej zmiany dróg prowadzących do celu. Fred również nie był w ciemię bity, więc postanowił natychmiastowo wykorzystać sprzyjającą sytuację.
- Oczywiście, mała - poprawił sobie zwichrowaną czuprynę - Otworzę przed tobą wrota do Raju - wypiął dumnie pierś, kłaniając się przed Laurą.
Obserwująca całą scenę pani Wright uśmiechnęła się z nostalgią. Jej mały synek zaczynał dorastać, a świadomość, że kiedyś przyjdzie Dianie utracić pierworodnego na rzecz innej kobiety prawie pobudziła szanowną matronę do płaczu.
Szczęśliwie nieświadomy kotłujących się w matczynej głowie myśli, Fred dostojnie prowadził w tańcu pastorównę, umyślnie kierując kroki w stronę siostry i najlepszego kumpla.
- Pani wybaczy - wyszczerzył zęby - Ale odbijany! - to mówiąc, wypuścił z objęć osłupiałą Laurę, parując się z Mateuszkiem.
- Fred, przecież chłopcy nie mogą tańczyć razem! - krzyknęła wzburzona Ania Kordelia, kierując tym samym uwagę dorosłych na dziwny duet.
- Widzisz, mała, masz niezwykłą szansę obserwowania narodzin nowej tradycji - odparował zręcznie brat dziewczynki - Spadamy! - szepnął przyjacielowi do ucha .
Gardnerowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
***
- Nienawidzę pana! - doprowadzona do ostateczności Alina Gardner nie przebierała w słowach.
- Zawsze to jakaś forma uczucia, droga pani. - Anton nie sprawiał wrażenia urażonego - Lepsza nienawiść niż całkowita obojętność, jaką darzyła mnie pani jeszcze przed godziną. Jeśli dalej będzie nam tak dobrze szło, to może do rana zdoła mnie pani polubić.
- Zachowuje się pan jak masochista - prychnęła.
- Dobrze się pani wydaje. Chociaż z pani pięknych ust płyną same gorzkie słowa, jestem gotów ich słuchać przez całe życie.
- Do ilu kobiet kierowane były podobne frazesy? Niech mi pan wierzy, nie złapię się na tak marną przynętę. My, Gardnerowie... - zamierzała poczęstować mężczyznę kolejną porcją rodowych mądrości, jednak ten zrobił coś zgoła nieoczekiwanego.
Pocałował Alinę.
- Jest pan niewychowany i bezczelny! - podniosła się zamaszyście z ławki. Wzburzenie naznaczyło twarz panny Gardner purpurą.
- Sama mnie pani do tego zmusiła. - przerwał jej bezceremonialnie - To był jedyny znany mi idealny sposób na zamknięcie ust niewieście.
- Nie żegnam się z panem i nie życzę spokojnej nocy - wycedziła - Jestem w najwyższym stopniu niezadowolona i zgorszona - skierowała się w stronę domostwa.
- W takim razie, do zobaczenia jutro na spacerze, panno Gardner. - uchylił kapelusza.
Obcasy Aliny zadudniły głucho na brukowanej ścieżce.
Podobało jej się - pomyślał jeszcze Anton, zanim kobieta zniknęła mu z oczu.
***
Kolejny dzień bardzo szybko zapukał do okien mieszkańców Avonlea. Była niedziela, cudowny dzień odpoczynku.
- Alino, kochanie, rozchmurz się trochę! - Dorota uśmiechnęła się do siostry - Bo jeszcze nam pogodę zepsujesz takim grymasem!
- Nie idę na żaden spacer - wycedziła znad filiżanki herbaty panna Gardner.
- Oczywiście, moja droga, oczywiście. - przytaknęła natychmiastowo pani West - Powtarzasz to od kilku godzin. Chociaż, nawiasem mówiąc, odrobinę nie wypada wycofywać się bez powodu. - dodała, zarabiając tym samym kolejne mordercze spojrzenie.
- Zmusił mnie, to wystarczający powód.
- Widzisz, Alinko, kobiety nie można do niczego przymusić. Jedynie do tego, czego owa dama w głębi serca pragnie. Co ci szkodzi spróbować?
- Lepiej mi samej.
- Siostrzyczko, nikt ci od razu nie każe wychodzić za mąż za pana Riversa - nieświadomie powtórzyła słowa Antona. - To tylko spacer.
- A od czego mam chrześniaka? Równie dobrze, Mateuszek mógłby mnie oprowadzić po wsi. - panna Gardner była coraz bardziej zdesperowana.
- O wilku mowa - odparła Dorota.
Mateuszek Gardner, okaz zdrowego i radosnego dziecka, właśnie pojawił się w salonie z tajemniczą minką.
- Ciociu Alino, na werandzie czeka jakiś przemiły pan. - zaczął - Podobno byliście umówieni na spacer po Avonlea... - zawiesił znacząco głos - Chyba mnie w tym ubiegł, gdyż przed pięcioma minutami miałem zamiar pokazać ci najpiękniejsze miejsca...
Alina zagryzła nerwowo wargi.
- Jeśli chciałabyś najpierw z tym panem porozmawiać, to z chęcią zaproszę go do salonu. - ciągnął Mateuszek.
- To zbyteczne, mój chłopcze - wycedziła, podnosząc się z miejsca - Przekaż panu Riversowi, że za chwilę się zjawię.
Ponad plecami siostry, pani West posłała bratankowi porozumiewawcze spojrzenie.
Pierwszy punkt listy odfajkowany.
***
Mateuszek z zawrotną szybkością przemierzał ostępy Lasu Duchów, cudem unikając zderzeń czołowych z mijanymi drzewami. Miał ogromną nadzieję, że jego przyjaciel nie ruszał się nigdzie z domu.
Na kościelnym zegarze biła trzecia godzina, kiedy zdyszany chłopiec stanął na progu Farmy Samotnej Wierzby. Nerwowo zapukał do drzwi. Otworzyła mu rozradowana Ania Kordelia.
Najwidoczniej miał pecha.
- Aniu, czy jest Fred? - zapytał od razu.
- Właśnie raczy się najnowszym wypiekiem babci Elżbiety - zachichotała - Ale za jakiś kwadrans powinien wrócić do zwykłych śmiertelników.
Kiedy pierworodny syn Diany znajdował się w połowie drogi do wypełnionego rozmaitymi wypiekami Siódmego Nieba, żadna siła nie mogła go ściągnąć na ziemię. Ale nie zaszkodziło spróbować.
- Przekaż bratu, że jest mi bardzo potrzebny. On i łódka.
Ania Kordelia skinęła głową, znikając w głębi domu.
- Co się stało, Mateuszku? - Fred pojawił się na werandzie - O mało się nie zadławiłem, kiedy Mała bezceremonialnie odsunęła ode mnie talerz.
- Wczoraj mówiłeś, że chciałbyś zobaczyć, jak moja ciotka urywa głowę potencjalnemu wujkowi - przypomniał - Jeśli nadal jesteś zainteresowany, to jest okazja!
- Gdzie mogą teraz być? - zapytał rzeczowo.
- Wyszli przed półgodziną. Prawdopodobnie kierowali się ku Alei Zakochanych.
- A więc mamy niecałe dziesięć minut, żeby dotrzeć do Jeziora Lśniących Wód - Wright podrapał się po brodzie, ścierając wierzchem dłoni czające się w kącikach ust okruszki sernika. - Idziemy! - pociągnął przyjaciela za rękę.
- Ja z wami! - wtrąciła Ania Kordelia.
Fred jęknął.
- Innym razem - odpowiedział Mateuszek.
Dziewczynka posłuchała, chociaż nie wyglądała na zbytnio zadowoloną.
- Co ta miłość robi z ludźmi - zagwizdał przeciągle brat panny Wright - Mała, powiedz mamie, że wrócę najpóźniej za trzy godziny.
Kilka sekund później, dwie dziecięce figurki pędem pobiegły w stronę mrocznego lasu.
***
- Mamy szczęście, panno Gardner! - Anton cały się rozpromienił - Łódź pana Barry'ego wróciła z naprawy! Co powie pani na romantyczną wyprawę po bezkresach stawu?
- Powiem, że to głupi pomysł.
- Spodziewałem się takiej odpowiedzi - roześmiał się - Pani pozwoli - wyciągnął do Aliny dłoń, pomagając kobiecie wejść do łodzi.
Mateuszek i Fred obserwowali dziwną parę z ich tajnej kryjówki mieszczącej się tuż pod pomostem spinającym przeciwległe brzegi jeziora.
- Poczekamy aż wypłyną trochę dalej - skomentował syn Diany - Muszą się znaleźć w strefie wodorostów i innych zielonych paskudztw, których parobek dziadka nie zdążył wyplenić. Potem podpłyniesz do łódki i trochę nią pobujasz.
- Dlaczego ja? - skrzywił się Gardner. Nie uśmiechała mu się ponowna kąpiel w mulistej toni.
- Chcesz mieć tego wujka, czy nie? - zapytał retorycznie.
*
- Kiedy pani milczy, wygląda pani cudnie. - pan Rivers puścił perskie oko do towarzyszki, przecinając wodę wiosłami.
- Niezbyt wyszukany komplement - uniosła wyżej głowę.
- Co ja poradzę, że poddaje pani w wątpliwość każde moje słowo? - westchnął - A ja tak się starałem!
- Błagam, niech pan znowu nie zaczyna. Wpędza mnie pan w poczucie winy.
- Interesujące... A więc przyznaje się pani do posiadania czegoś tak dziwnego jak serce? Bo szczerze się martwiłem, że spodobała mi się Lodowa Księżniczka.
- Pan mnie nawet nie zna.
- Wręcz przeciwnie, droga pani. Poznałem dość dobrze pani czarujące usposobienie. Wiem, czego pani nie lubi i jaki jest pani stosunek do świata. W to, że odrzuca pani wszelkich adoratorów wierzę bez zastrzeżeń - roześmiał się - Skąd się bierze szukanie samotności u tak zajmującej kobiety? - spojrzał Alinie w oczy - Czyżby odzywał się dawny zawód miłosny?
- Jeszcze jedno pańskie słowo, a wrócę do domu, choćby wpław! - rozzłościła się.
*
- Dobra, bracie, wkraczaj do akcji, w przeciwnym razie szanse na ślub spadną do zera - popędził przyjaciela Fred.
Mateuszek posłusznie zanurzył się w wodzie. Wiedział, że kiedy jego ciotka znajduje się w ferworze kłótni nie zwraca uwagi na detale, dlatego też nie starał się tłumić odgłosów chlupotu, przybliżając się do łodzi.
- Tylko nie przesadź! - usłyszał stłumiony głos Wrighta.
Mały Gardner stosunkowo szybko znalazł się u celu. Całą siłę wkładał we wprawienie omszałych desek w ruch. Najszybciej jak się dało wypełnił zadanie, po czym zarządził natychmiastowy odwrót.
*
Przeraźliwy krzyk Aliny Gardner można było usłyszeć w najdalszych zakątkach Avonlea.
- Twoja ciotka umie pływać, prawda? - zaniepokoił się Fred - Wiesz, nie chcę mieć jej na sumieniu. Jak by nie było, staw należy do mojego dziadka...
- Bez obaw. To krzyk numer osiem zwiastujący wszystkim naziemnym stworzeniom kłopoty. Bycie przerażoną nie leży w jej naturze.
Skryci za palem chłopcy mieli doskonały widok na szamoczącą się w wodzie Alinę Gardner.
Pan Rivers natychmiast pospieszył kobiecie na ratunek, bohatersko wskakując w ciemną czeluść. Porzucona łódka odpłynęła na środek jeziora, jednak nikt nie zawracał sobie nią głowy.
- Niech się pani uspokoi, na litość Boską! - Anton po raz pierwszy podniósł głos - Zaraz panią wyciągnę.
- Zapłaci mi pan za to! - oczy topielicy ciskały gromy.
Mateuszek i Fred zupełnie nieświadomie stali się świadkami podobnej sytuacji, która miała miejsce dwadzieścia lat wcześniej, kiedy to nieszczęsną Elaine wyratował niejaki Gilbert Blythe. Z tym, że finał wyglądał nieco inaczej.
- Żadnych gwałtownych ruchów, droga pani! Zaplątuje się pani w wodorosty!
Ociekająca wodą panna Gardner, niesiona niczym panna młoda przez pana Riversa, wkrótce bezpiecznie znalazła się na brzegu.
- Uratowałem pani życie. O tym, zdaje się, pani marzyła? - mężczyzna zdjął przemoczoną marynarkę - Czy teraz już mi pani wierzy, że panią pokochałem?
Alina wbiła wzrok w piasek.
- Ja... - po raz pierwszy w życiu nie wiedziała co powiedzieć.
Dawna maska chłodu i ironii znikła, zabierając ze sobą słynną pewność siebie siostry Roya.
Czyżby wreszcie dopadła mnie słabość? - pomyślała - Przecież znam go dopiero od wczoraj!
- Kiedy dwie dusze odnajdą się po latach należy pozwolić im się połączyć. - powiedział z powagą, klękając przed Aliną na mokrej trawie.
*
- Spadamy, Mateuszku! - Fred poklepał przyjaciela po ramieniu - W takiej chwili powinni być sami, nie uważasz?
Skinął głową.
- Myślisz, że Anton będzie w stanie poskromić moją ciotkę? - rzucił.
- Wnosząc po tym, czego jestem teraz świadkiem, to bardzo prawdopodobne - zachichotał Fred - Jak by to powiedziała pani Linde: Niech Bóg ma w opiece tego nieszczęśnika.
- Amen - uśmiechnął się Gardner - To co, wracamy teraz do ciebie? Z chęcią spróbuję tego osławionego sernika twojej babci.
- Wiesz, jak mi poprawić humor! - roześmiał się Fred - Nie sądzisz, że jako najsprytniejsi swaci we wsi powinniśmy zarejestrować naszą działalność i zarabiać na tym niezłe pieniądze? - w potomku Diany odezwała się żyłka finansisty.
- Pomyślimy o tym jutro, przyjacielu. Dzisiaj cieszmy się zasłużonym sukcesem!
Tak minął poranek i dzień siódmy, wieńcząc dzieło malowniczym zachodem słońca.
- Co za kicz - zdążyła jeszcze pomyśleć Alina Gardner, zanim jej wargi złączyły się w pocałunku z Antonem.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Sissi
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 648
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Crystal Cottage ;) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 11:38, 07 Maj 2009 Temat postu: |
|
|
Rillo kochana! Ach jak ja kochałam Twoje opowiadanie o cudownym Mateuszku i jeszcze cudowniejszym Fredzie. Sama nie wiem dlaczego, ale mały Fred już na starym forum przypadł mi do serca jeszcze bardziej od synka Ani^^
Jesteś prawdziwą mistrzynią, a już szczególnie dobrze wychodzi Ci kreowanie postaci małych chłopców, którzy wydają się wręcz żywi
Przyznam szczerze, ze nie przeczytałam teraz od początku całego opowiadania bo skończyłam na części pierwszej - Krótko mówiąc, o dwóch takich, co ukradli księżyc Ale bądź pewna, że w swoim czasie przeczytam wszystko do końca
Wiesz, prawdę mówiąc, masz w swoim stylu coś tak cudownego, że chociaż czytałam to opowiadanie po raz kolejny- to czułam się tak, jakbym czytała je pierwszy raz- na nowo odkrywałam to wszystko i zaczęłam kochać Twoich bohaterów jeszcze bardziej (o ile to możliwe) Bezsprzecznie jesteś królową działu Fan Fiction na naszym forum i myślę, ze nikt tego nie zakwestionuje
Liczę na to, że pewnego dnia będę miła te przyjemność, by przeczytać książkę, której będziesz autorką Masz talent i nie marnuj go :*
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Sissi dnia Czw 11:39, 07 Maj 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 12:31, 07 Maj 2009 Temat postu: |
|
|
Dziękuję za miłe słowa, droga Sissi :*
Spieszę także dodać, że przygody Mateuszka i jego cudownego kompana Fredzika doczekały się kontynuacji, którą Wam niebawem zaprezentuję
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Sissi
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 648
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Crystal Cottage ;) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 13:22, 07 Maj 2009 Temat postu: |
|
|
Nie ma za co Napisałam tylko prawdę
Co do nowych przygód Mateuszka i Freda- jestem zachwycona i nie ukrywam, że chętnie ją przeczytam kiedy tylko ją zamieścisz :*
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 19:31, 18 Cze 2009 Temat postu: |
|
|
Zainteresowanych antraktami zapraszam do lektury kilku postów wcześniej
Ostrzeżenie - jeśli ktoś pod żadnym pozorem nie widzi Ani jako żony Roya, niech lepiej nawet nie zaczyna czytać
Pamiętnik Marzycielki
Wpis Pierwszy
Mija właśnie 10 rok, odkąd zgodziłam się zostać żoną Roya.
Ponownie spaceruję po przyozdobionych jesiennymi liśćmi parkowych alejkach, którymi kroczyłam dekadę wcześniej i dokonuję bilansu minionych chwil.
Przed kilkoma miesiącami obchodziłam 35 urodziny, jednak nadal mam w sobie wiele z tamtej studentki, która wiodła proste i urocze życie w Ustroniu Patty. Nadal jestem tą samą niepoprawną marzycielką, a rudy kolor włosów wciąż nieodmiennie jest dla mnie powodem do rozpaczy.
Mam jednakże rodzinę, o jakiej zawsze marzyłam oraz dwa przemiłe psy i wygodny, pięknie urządzony dom w najstarszej części Kingsportu. Posiadam wszystko, lecz mimo to, ciągle czuję pewien niedosyt. Nie mam na tyle odwagi, by przyznać się sama przed sobą, jaką omyłkę popełniłam. Niech to na zawsze zostanie w najdalszym zakątku mojego serca, niczym opatulona w chochoł róża. Niech nadal będzie pokryta śniegiem i nigdy nie ujrzy światła dziennego... W końcu żaden ból, nawet największy, kiedyś dobiegnie końca, a słońce na nowo wyjdzie zza chmur...
***
Do dziś nie pojęłam istoty miłości. Zdaje się, że chyba nigdy to nie nastąpi. Jako mała dziewczynka wyobrażałam sobie miłość jako księcia na białym koniu, który podjeżdża na swym wiernym rumaku pod samotną wieżę, gdzie spędza długie, samotne godziny przepiękna księżniczka, a następnie ratuje ją i żyją długo i szczęsliwie w swym zamku marzeń. Wiek dojrzały jednak zmodyfikował to pojęcie. Otóż uczucia dorosłych są splątane niczym różnokolorowe nici w kłębku zwanym sercem. Daleko im do dziecięcej prostoty. To, co niegdyś uznawaliśmy za największe pragnienie serca, w świetle dnia okazało się być przeciętnym szkicem postawionym w galerii na tle arcydzieła. Spokojnym, o równej linii i wygładzonych brzegach, ale do końca przewidywalnym. Rysunek wykonany ołówkiem jest taki sam, niezależnie od tego, z jakiej perspektywy nań patrzymy. Możemy go kontemplować dwa, trzy lata, lecz później, kiedy wiemy już o nim wszystko, szkic traci na swej wartości...
Co innego, kiedy mowa o przesyconym barwami obrazie olejnym. Przypadkowy refleks światła, bądź zmiana kąta patrzenia wydobywa na wierzch ukryte piękno. Piękno, które za każdym razem jest pełniejsze i bardziej tajemnicze. Piękno zachęcające do dalszego kontemplowania i zagłębiania się w najmniejszy nawet punkt...
- Znowu się zamyśliłaś, Aniu. - Roy dołączył do mnie w alejce. - Czyżbyś tworzyła właśnie coś nowego? Twoja ostatnia ksiązka spotkała się z dużym uznaniem wśród krytyków...
- Po prostu, patrzyłam przed siebie. - odparłam. - Tyle się zmieniło przez te wszystkie lata...
- Odkąd Towarzystwo zajęło się tym skrawkiem ziemi, zaszły tu zmiany na lepsze. - podjął Roy. - Ale nasz pawilon nadal stoi. - uśmiechnął się.
Pawilon... Priscilla, Fila, Karolek Sloane i... Gilbert. Październikowe popołudnie i zachód słońca. Wiatr tańczący wespół z liśćmi.
- Tak, mi także przyszło na myśl nasze pierwsze spotkanie, Aniu. - Roy delikatnie wsunął moją dłoń pod swoje ramię. - Może podejdziemy bliżej i obejrzymy tam zachód słońca?
- Nie! - odparłam desperacko niczym mała dziewczynka. - To znaczy... Chyba powinniśmy już wracać... Twoja matka będzie się niecierpliwić... - starałam się jakoś złagodzić ten dziecinny, zupełnie nie licujący ze statusem mężatki wybuch. Budzenie ukrytych gdzieś głęboko wspomnień to bardzo niebezpieczna zabawa.
- O to bym się tak nie martwił, moja droga. Ma teraz przy sobie ukochanego, jedynego wnuka, więc gwarantuję ci, że jest w siódmym niebie. Przecież Mateusz to jej oczko w głowie...
Mateusz. Rozbrajający dzieciak, łączący w sobie urok niewiniątka i mocny charakter, co jednak nie przeszkadzało mu niekiedy zadziwiać wszystkich wzruszającą nieśmiałością.
Wywrócił nasze życie do góry nogami, a Maryla, która przed laty odmówiła mojej prośbie nazywania ją ciocią, bez mrugnięcia okiem zaaprobowała nadane jej przez malca miano babci, pani Linde zaś utrzymywała, że nigdy nie widziała słodszego chłopca od małego Gardnera.
- ... na sfinalizowanie transakcji czekaliśmy bardzo długo, ale się opłacało. - zaledwie koniec wywodu Roya dotarł do mojej świadomości.
- Transakcji? - zapytałam ostrożnie, nie za bardzo wiedząc, co ma na myśli.
- Posiadłość w sąsiedztwie Zielonego Wzgórza, kochanie. - mąż uśmiechnął się ciepło. - Od wczoraj należy już do nas.
- Zawsze twierdziłeś, że wieś nie jest dla ciebie. - rzuciłam przekornie. - Co więc cię skłoniło do...
- Aniu, znam cię nie od dziś i wiem, jak tęsknisz za Avonlea. Poza tym, naocznie przekonałem się, jak tam jest pięknie. Możemy spędzać na Wyspie Księcia Edwarda każde wakacje, zamiast dusić się w Kingsporcie.
Avonlea. Jak dawno nie byłam na Zielonym Wzgórzu! Ciągle byłam zbyt zajęta, by powrócić do tej oazy spokoju - pisanie książki, organizowanie przyjęć dobroczynnych, rodzinne wyjazdy, wszystko to składało się na prozę życia Ani Gardner.
- Dziękuję. - szepnęłam, uśmiechając się do wspomnień. - Możemy pojechać tam już jutro? Czuję, że nie mogę już dłużej zwlekać...
Z pamiętnika Gilberta
Wpis Pierwszy
Zawsze marzyłem o byciu lekarzem. Ratowanie zdrowia i życia jawiło mi się jako najwspanialsza z możliwych misji do spełnienia. Teraz to marzenie odrobinę przybladło, jednak w dalszym ciągu jest sprawą priorytetową, daje mi siłę, by co rano podnosić się z łóżka.
Godzenie się ze statusem kawalera nastąpiło bardzo szybko, wręcz niezauważenie. Kiedy minęło siedem lat mojej zawodowej praktyki, szukanie miłości za wszelką cenę nie wchodziło w grę. Już nie. Życie w pojedynkę przestało mi ciążyć, a oczy nie szukały jak dawniej tej jedynej, bratniej duszy.
Czasami uderzał mnie, oczywiście, widok ziejących pustką pokoi, jednak nie miałem czasu, by nad tym długo rozmyślać, jako doktor "na zawołanie" rzadko bywałem w domu, chyba jedynie po to, by rzucić się na łóżko i zasnąć kamiennym snem.
Jeśli wierzyć słowom mojej gospodyni, nawet w nocy recytowałem z pamięci łacińskie nazwy chorób. Osobiście, wydawało mi się to mało prawdopodobne, robię to jedynie wtedy, kiedy muszę się szybko odstresować.
Nie ukrywam, że taki stan rzeczy pozwala mi uniknąć wyrzutów sumienia spowodowanych faktem zaniedbywania rodziny. Szpital niejako stał się moim drugim domem, więc nawet mimo najszczerszych chęci, nie potrafiłbym znaleźć czasu na spotkania w gronie rodzinnym.
Mimo wszystko, świat o mnie nie zapomniał, często otrzymuję listy od dawnych przyjaciół. Diana, Priscilla, Karol, a nawet Fila stale zasypują mnie wiadomościami, co sprawia, że nie czuję się samotny. A przynajmniej, doskonale to sobie wmawiam...
Z Anią nie widziałem się od dnia jej ślubu przed dziesięcioma laty. Od tego czasu, nie utrzymywaliśmy kontaktu. Strzępki informacji, jakie wyłowiłem z listów Diany, pozwalają mi sądzić, że jest szczęśliwa, ma spokojny, dostatni dom, a jej ostatnia książka wspaniale się sprzedaje. Dawna epoka naszej przyjaźni odeszła bezpowrotnie.
Czasem jednak powraca dziwne uczucie niewypowiedzianej tęsknoty. Tęsknoty, która przecież umarła, a przynajmniej powinna umrzeć, tak dawno temu.
Samo Avonlea w ostatnich latach mało się zmieniło. Ukochane miejsca mają to do siebie, że zawsze są takie, jakie je zapamiętaliśmy z lat dzieciństwa. Przybyło może kilka nowych domów i wiele nieznajomych twarzy, ale duch tego miejsca pozostał. Zielone Wzgórze nadal stało i wokół niego jakby zatrzymał się czas, nadal jest takie ciche i majestatyczne jak zawsze.
- Potrzebny ci dzień wolnego, Gil. - stwierdziłem, kiedy po raz nie wiem, który z rzędu, nie potrafiłem dokładnie określić pory dnia.
Ile to już lat przeminęło w ten sposób? Ile małych, drobnych spraw umknęło mi po drodze?
***
- Panie doktorze? - gospodyni stała niepewnie na progu salonu.
Podniosłem nad nią wzrok znad czasopisma medycznego.
- Ja bardzo przepraszam, że się wtrącam, ale czy pan doktor czasem nie powinien...?
- Nie dzisiaj. - odparłem. - Mam dzień wolny.
- Dzień wolny. - powtórzyła z niedowierzaniem. - I spędzi go pan... w domu?
- Prawdę mówiąc, mam inne plany. - skierowałem się ku drzwiom. - Ostatnio wiele pracowałem i nie miałem nawet czasu w spokoju pomyśleć, pojadę więc do Avonlea, tam z pewnością wrócę do sił.
- Od zawsze panu powtarzałam, że kiedyś ta praca pana zabije. - stwierdziła ponuro.
***
Padał deszcz. Ponura jesień zawładnęła spokojną Avonlea. Liście smętnie zwisały z ogołoconych gałęzi drzew. Słońce czasami wygrywało walkę z chmurami i rzucało słabe refleksy na tonący w ponurej szarości świat.
Spacer w takiej aurze nie należał do szczególnej przyjemności, ale po zaduchu gwarnego szpitala, był niezwykle orzeźwiający. I wróciłem do domu.
Brzozowa Ścieżka. Domek Heleny Gray. Jezioro Lśniących Wód. I w końcu, Aleja Zakochanych...
Na każdym kroku wracały wspomnienia. Szkoła, pikniki organizowane przez Szkółkę Niedzielną, łódka na stawie Barry'ego, koncert dobroczynny, wyjazd do Redmond... A także przyjęcie weselne Diany, promocja książki Ani...
Momenty. Epizody składające się na prozę życia.
Jedyne, co teraz posiadałem.
Zatrzymałem się na chwilę, pochylając się nad ciemną taflą jeziora. Twarz, która się w niej odbijała należała do zmęczonego życiem człowieka w średnim wieku i gdyby nie podobieństwo do ojca, nie poznałbym samego siebie. Co się ze mną stało? Gdzie się podział ten pewny siebie i całego świata młodzian, który zawsze dostawał to, czego pragnął? Czy zagubił się gdzieś w świecie, zostawiając tylko swój cień?
I wtedy, do moich czarnych myśli wdarł się, niczym intruz, radosny śmiech. Śmiech, który nic sobie nie robił ze złej pogody i, jakby na przekór Matce Naturze, budził do życia okoliczne pastwiska. Prawie czułem, jak nagie ramiona drzew zaczynają tańczyć na wietrze, w takt dziwnej melodii. Melodii, jaką potrafi stworzyć tylko śmiech beztroskiego dziecka.
Skierowałem swój wzrok w kierunku odgłosów. Śmiech coraz bardziej rósł na sile, mieszając się ze spokojnym dźwiękiem kobiecego głosu.
Dwie postacie, jedna mniejsza i rozbiegana, druga za wszelką cenę starająca się nadążyć za pierwszą.
Chłopiec i kobieta.
Matka i syn.
- Mateusz! Mateusz, poczekaj! - niosło echo.
Dziecko odpowiedziało coś radośnie, po czym, wylądowało w największej stercie liści. Kobieta skoczyła za nim i razem tarzali się w wielobarwnej mieszaninie.
Ten widok podziałał na mnie dziwnie kojąco. Przez chwilę przyszło mi na myśl, że ja również mógłbym mieć taką rodzinę, lecz sekundę później, wynajdowałem już sto argumentów przeciwko.
Za późno już na taką rewolucję. O dziesięć lat za późno...
Nieznajoma i jej potomek ruszyli w kierunku kładki. Śmiali się, otrzepując z płaszczów mokre liście.
- Babcia już pewnie czeka na nas z obiadem. - zwróciła się do malca.
- Mamo, a czy Zielone Wzgórze zawsze jest zielone? - zapytał znienacka.
Kobieta uśmiechnęła się lekko. Potem, jakby wiedziona dziwnym impulsem, popatrzyła prosto na mnie. Jej twarz nagle stężała i szybko spuściła wzrok.
- Było kiedyś niebieskie, czy nie? - chłopiec pociągnął matkę za rękaw.
Pokręciła przecząco głową.
- Wracajmy do domu, kochanie. - ścisnęła rączkę Mateusza, nerwowo poprawiając wymykające się spod kapelusza rude pasemko włosów.
Nie ruszyła się jednak z miejsca. Po prostu stała i patrzyła...
- Ania? - wydusiłem z trudem.
Z Pamiętnika Marzycielki
Wpis Drugi
Po raz kolejny spoglądam przez okno swojej facjatki. Roy szykuje się do odjazdu, Mateusz zaś biega po polach.
- Niedługo wrócę, kochanie. - pocałował mnie w czoło. - Ale sama rozumiesz, interesy. - zrobił znaczącą minę.
Interesy... A mieliśmy ten czas spędzić razem, w naszym nowym domu. Mieliśmy razem podjąć gości i oprowadzić ich po naszym królestwie. On jednak musiał pojechać.
Jak zwykle.
- Damy sobie radę. - uśmiechnęłam się blado. - Uważaj na drodze. - dodałam zwyczajowo.
Od czasu tego wypadku przed dwoma laty, kiedy nieźle poturbowany Roy trafił do szpitala, wolałam dmuchać na zimne.
- Uwielbiam tę twoją troskę. - roześmiał się. - Zadzwonię, kiedy tylko będę w Kingsporcie.
Nowa posiadłość naprzeciwko Zielonego Wzgórza została urządzona już przed naszą wizytą.
Pani Gardner, matka Roy'a, osobiście zajęła się upiększaniem naszego gniazdka. Na moją nieśmiałą próbę zaprotestowania przeciw aż takiej uprzejmości, mąż wyrozumiale stwierdził, że starszej pani należy zapewnić trochę rozrywki.
Kiedy po raz pierwszy przestąpiłam próg swojego domu marzeń, przeżyłam większy szok niż wtedy, gdy Maryla pozwoliła mi pozostać na Zielonym Wzgórzu.
- Pięknie tu, nieprawdaż? - zapytał Roy.
Ograniczyłam się jedynie do słabego skinięcia głową.
- Babcia przesadziła. - stwierdził Mateusz. - Nie sądzisz, tato, że mebli mogłoby być mniej? Psują perspektywę...
Spojrzałam badawczo na swoją latorośl. Młody Gardner nigdy nie przestawał mnie zadziwiać.
Ten dzieciak chyba czytał mi w myślach...
Ku mojemu zdziwieniu, Roy poparł chłopca w całej rozciągłości. Zawsze miał słabość do swojego jedynego syna, ośmielam się nawet twierdzić, że kochał go bardziej niż mnie. Mateusz zawsze mógł powiedzieć ojcu, co naprawdę miał na myśli, ja zaś... no cóż, można powiedzieć, że wyrażałam się oszczędniejszymi słowy. Czasami, rzecz jasna, wybuchałam niczym wulkan, lecz szybko się uspokajałam. Mój ognisty temperament musiałam trzymać na wodzy.
Jedynie w świecie swoich książek byłam całkiem szczera i niczego nie ukrywałam.
Nie pisałam jednak o miłości przez wzgląd na złe doświadczenia z przeszłości. Moi bohaterowie zawsze miewali skłonności do poetycznego wyrażania swoich uczuć i tym samym nigdy nie mogli być do końca prawdziwi.
Gilbert miał rację twierdząc, że to zwykłe "dyrdymały"... Kiedyś mnie to raniło, teraz zaś za każdym razem wzbudzało we mnie śmiech.
Przez głupi sentyment, nie spaliłam tych opowiadań i często, w rzadkich napadach złego humoru, czytałam je dla rozweselenia.
Ale dzisiaj nawet to nie zdawało egzaminu.
***
Mateusz siedział przy oknie, w zadumie wpatrzony w szalejącą na zewnątrz ulewę. Obserwowałam go kątem oka, jednak nic nie mówiłam. Nie chciałam na siłę organizować chłopcu czasu. Pamiętałam aż za dobrze, co robiła w takie dni Maryla. Ona nigdy nie znosiła bezczynności i zatapiania się w marzeniach. Zwykle miałam wtedy dodatkowe lekcje szycia, którego wręcz nie znosiłam. Prawdę mówiąc, owa niechęć została mi do dzisiaj...
- Mamusiu? - usłyszałam senny głos synka. - Dlaczego Bóg schował słońce? - zapytał niewinnie.
- Widzisz, kochanie, słońce także się męczy.- odparłam spokojnie. - Tak, jak ty w nocy kładziesz się do łóżka przed trudami kolejnego dnia...
- Ale ono też wtedy gaśnie. - spojrzał na mnie filuternie. - Wiesz, co ja uważam? Sądzę, że po prostu słońce przegrało zawody z Jesienią. Założyły się, kto pierwszy zapanuje nad Avonlea i niestety, przegrało. Ale chyba nie na zawsze zniknęło? - zawahał się.
- Jestem pewna, że za kilka godzin na nowo zagości na niebie. - odpowiedziałam z powagą. - Wiesz co? Wpadł mi do głowy wspaniały pomysł... - uśmiechnęłam się. - Możemy odrobinę pomóc słońcu i sprawić, że szybciej będziemy się cieszyć jego widokiem.
Mateusz przekrzywił komicznie głowę.
- Możemy odczarować pogodę. - dodałam tajemniczo.
- Czyli idziemy na spacer? - chłopiec bardzo szybko rozszyfrował sens mojej wypowiedzi.
***
Wiatr przez cały czas zabawiał się moim parasolem, bezlitośnie wyginając cienkie druty. Byłam prawie tak samo mokra, jak mój jedynak, który nic sobie nie robił z padającego deszczu, radośnie wskakując w największe kałuże na błotnistej drodze.
Rzadko się poddaję, jednak teraz spasowałam. Złożyłam to, co pozostało z mojego parasola i, już swobodniej, ruszyłam przed siebie.
Oczywiście, natknęłam się na panią Linde, która nie omieszkała zganić mojego "dziecinnego postępowania", wyrażając jakże wspaniale rokującą przepowiednię mojej rychłej śmierci na zapalenie płuc.
- W taki dzień jak ten, droga pani Małgorzato, mogę nawet umrzeć. - rzuciłam żartem. - Wreszcie wróciłam do domu i jestem niebiańsko szczęśliwa! - roześmiałam się.
Starsza pani spojrzała na mnie karcąco.
- Zawsze miałaś skłonności do przesady, Aniu. - uśmiechnęła się. - Nawet nie wiesz, jak nas cieszy twój powrót.
Powrót. Jakie to piękne słowo. Znam je dopiero od niedawna, jednak z całą mocą wpisało się w moją duszę.
Powrót do Avonlea.
Powrót do domu.
Do domu...
Mateusz na chwilę zniknął mi z pola widzenia. Zdezorientowana, rozejrzałam się dookoła, jednak mojego potomka ani śladu. Dostrzegłam go dopiero za zakrętem, gdy radośnie rozrzucał dookoła siebie kolorowe liście.
Ten przyjazd był dla nas błogosławieństwem. Wcześniej, w otoczeniu tych wszystkich arystokratycznych domów brakowało nam świeżego powietrza i smaku wolności. W Kingsporcie, mieście będącym w wiecznym ruchu, ciągle brakowało czasu.
Mateusz nie mógł się tam nawet porządnie wybiegać, ani, po prostu, być dzieckiem. Czas wypełniony miał przeróżnymi zajęciami, jednymi potrzebnymi, innymi jak najbardziej zbędnymi. A ja... Muszę przyznać, że dusiłam się tam.
Posiadłość Gardnerów sprawiała wrażenie, jakby istniała w całkiem odmiennej epoce, która przeminęła lata temu. Z radością więc powróciłam do tego prostego, można powiedzieć, wręcz prymitywnego życia w Avonlea.
Na Zielonym Wzgórzu był cały mój świat.
I wspomnienia.
***
Liście były wszędzie - na płaszczu, sukni, nawet pod kapeluszem. Stateczna Ania Gardner dała wspaniały pokaz swojej dorosłości... Nie przeszkadzało mi to jednak, Mateusz był niebiańsko szczęśliwy i to mi wystarczało.
Ze śmiechem strzepywałam z siebie kolorowe dary drzew i prawie żałowałam, że Roy teraz mnie nie widzi. Jego reakcja była bardzo przewidywalna.
- Mamusiu, ten pan na ciebie patrzy. - szepnął konspiracyjnie młody Gardner.
Właśnie miałam zapytać, kogo ma na myśli, kiedy mój wzrok napotkał znajomą twarz.
Gilbert...
W niczym nie przypominał tego dawnego, otoczonego wianuszkiem wielbicielek chłopaka. Wyglądał na porządnie zmęczonego życiem, jednak jego oczy... Ciągle kryły w sobie dziwny błysk, jak przed laty.
Oboje wróciliśmy do źródła.
- Ania? - powiedział z niedowierzaniem.
- Gilbert? - w moim głosie zabrzmiał ten sam ton.
Miałam ogromną ochotę zapaść się pod ziemię. Nie wiem, dlaczego, ale poczułam się przy nim jak zbrodniarka. Przypomniał mi się dzień sprzed wielu lat, kiedy Gilbert prawie przekroczył cienką linię pomiędzy życiem, a śmiercią.
Dzień, który nie przyniósł nam nic, prócz niepotrzebnego bólu.
- Długo jesteś w Avonlea? - wydusiłam z siebie po uciążliwych pięciu minutach.
- Przyjechałem przed paroma godzinami. - padła lakoniczna odpowiedź.
- A my zostaniemy tu na zawsze! - wtrącił Mateusz.
Gilbert spojrzał na mnie zdumiony.
- Roy kupił dla nas posiadłość. Tuż obok Zielonego Wzgórza. - wyjaśniłam. - Chcemy trochę odpocząć od zgiełku Kingsportu, sam rozumiesz...
Skinął głową.
- Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy i powspominamy stare dzieje. - dodałam. - Teraz jednak... Muszę wracać... Obiecałam Maryli, że nie zabawię długo. - plątałam się w odpowiedziach.
Jeszcze nigdy nie czułam się tak winna i tchórzliwa, jak w tej chwili.
Świadomie uciekałam przed przeszłością.
Przeszłością, która mogłaby potoczyć się inaczej, gdyby nie moje "ideały".
Ale on rozumiał. Zawsze rozumiał.
Nie był chyba zdziwiony moim szybkim odejściem.
Znał mnie.
Jak nikt inny...
Mój najwierniejszy przyjaciel.
Ale czy aby "tylko" przyjaciel?
Czy nie skręciłam przypadkiem w złym kierunku?
Zbeształam się za takie myśli. Kocham Roy'a. A przecież miłość do dwóch mężczyzn jednocześnie nie jest możliwa.
Nie, to w ogóle nie wchodzi w grę...
Kocha się raz na całe życie.
Z moim sercem chyba coś jest nie tak, jak trzeba...
Nie będę już więcej o tym myślała.
Wszystko się zmieniło.
Na zawsze.
Z Pamiętnika Marzycielki - Wpis Trzeci
Pani Gardner.
Jak to dziwnie brzmi. Tak obco i jakby... wielkopańsko?
Takie nazwiska nosiły bohaterki moich powieści, a mi samej nawet się nie śniło, że kiedyś stanę się żywym odbiciem dziecięcych fantazji.
Przynajmniej, nie w takim stopniu.
Anna Gardner "Dziewczynka w kusej sukience"
Opowieść o moim życiu licząca "zaledwie" pięćset stron maszynopisu z hukiem wylądowała w teczce z zapomnianymi opowiadaniami i notatkami.
Opinia publiczna w osobie starszej pani Gardner wzbiła się na szczyt oburzenia widząc sam tytuł.
Jeśli chodzi o swoje dzieła, to nigdy nie umiałam dobrze znosić bezzasadnej krytyki, powiedziałam więc o kilka słów za wiele, przez co urocza popołudniowa rozmowa przy herbacie raptownie dobiegła końca. Oczywiście, od razu przeprosiłam za swoje zachowanie, jednak dziwny dystans, jaki się wytworzył nie minął aż do czasu powrotu Mateusza. Chłopiec spędził cały dzień z Marylą u wujka Tadzia i już od progu dzielił się swoimi wrażeniami z podróży.
Stojąca obok Maryla daremnie próbowała wtrącić choćby słowo przywitania, gdyż uporczywy głosik młodego Gardnera umiejętnie krzyżował jej plany.
- Mam nadzieję, że nie zagadał cię na śmierć. - powiedziałam ze skruchą, patrząc na surową twarz kobiety.
- Zdaje się, że przywykłam, Aniu. - uśmiechnęła się lekko.
Mateusz z radosnym piskiem uwiesił się na szyi swojej drugiej babci. Grymas niechęci, jaki jeszcze przed paroma minutami gościł na twarzy starszej pani, momentalnie zniknął. Kobieta uśmiechnęła się do wnuka, po czym szepnęła mu coś na ucho.
Chłopiec w podskokach pobiegł do swojego pokoju, po czym wrócił, trzymając w ręku sporą paczkę.
- To taki mały upominek. - wyjaśniła.
Sądząc po rozmiarach owego prezentu, słowo "mały" było jak najbardziej nie na miejscu, niemniej jednak, cieszyłam się, że matka Roy'a wreszcie przestała mierzyć mnie spojrzeniem.
- A wracając do twojej nowej książki, Aniu... - zaczęła słodko - To sądzę, że po drobnych korektach niektórych rozdziałów, będziesz mogła ją z powodzeniem wydać. Musisz tylko chłodno i racjonalnie ocenić kilka spraw.
Mąż spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a kiedy zostaliśmy sami, zapytał:
- O czym mama mówiła?
- Nie mam pojęcia. - wzruszyłam ramionami.
***
Żyję jak we śnie.
Odwiedzam dawnych przyjaciół, dużo spaceruję i rozmyślam. Mateusz prawie nie bywa w domu, zdecydowanie lepiej czuje się na Zielonym Wzgórzu, gdzie nie odstępuje Maryli na krok, bez przerwy zadając pytania. Wszystko go interesuje - począwszy od uprawy roli, na odmianach jabłek kończąc.
- Szkolnictwo w Avonlea schodzi na psy. - pani Linde zamaszyście wbiła igłę w materiał. - Ta nowa nauczycielka zupełnie nie radzi sobie z uczniami. Brakuje jej kompetencji i zapału, ot co.
Uśmiechnęłam się pod nosem.
- A może objęłabyś jej stanowisko? - spojrzała na mnie uważnie. - Przecież kochasz dzieci. Masz też więcej rozsądku niż dwadzieścia lat temu, kiedy to tak doskonale poradziłaś sobie z tym niesfornym Antosiem.
Zarumieniłam się na samo wspomnienie małego Pye'a. W jego przypadku zawiodły moje metody wychowawcze.
- Porozmawiam o tym z Roy'em. - zapewniłam panią Małgorzatę.
- Poza tym, wreszcie będziesz mogła odprawić guwernantkę. Mateuszowi przyda się kontakt z rówieśnikami, to dziecko trochę za bardzo ceni sobie samotność...
***
- Nauczycielka? - Roy spojrzał na mnie spod przymkniętych powiek. - Zarzucasz więc pisanie?
- Wręcz przeciwnie. Uważam, że praca z dziećmi natchnie mnie do stworzenia kolejnych utworów.
Opór męża topniał. Nie potrafił niczego mi odmówić.
- Przemyśl to jeszcze, Aniu. - pocałował mnie w policzek. - Spontaniczność często staje się początkiem kłopotów.
Ostatnie zdanie Roy'a tylko wzmocniło moje postanowienie. Serce wyrywało mi się do tych dzieciaków.
- Mamusiu? - Mateusz położył dłoń na moim ramieniu. - Czy to prawda, że będę chodził do prawdziwej szkoły?
- Być może, kochanie.
- Tak bardzo się cieszę! - przytulił mnie mocno. - Bałem się, że zawsze będę inny!
Zastanawiające, jak to się nieraz w życiu dziwnie plecie - jednego dnia jestem tylko żoną pewnego uroczego mężczyzny z Kingsport, by następnego stać się na powrót dawną Anią Shirley.
Zdaje się, że Tajemniczy Ogród na nowo otwarł swe podwoje dla pewnej rudowłosej marzycielki.
Uśmiechnęłam się do wspomnień. Muszę koniecznie porozmawiać o tym z Dianą...
Z Pamiętnika Gilberta - Wpis Drugi
Powrót do pracy był dla mnie prawdziwym wybawieniem. Chyba jest coś ze mną nie tak, skoro już nie potrafię normalnie funkcjonować bez bliskości miejsca pracy.
Wszyscy uważają, że popadłem w pracoholizm.
Ciekaw jestem, jak to możliwe, skoro bywam w szpitalu zaledwie czternaście godzin dziennie. Nie licząc wizyt domowych.
Przesadzają.
Kiedy tylko pojawiłem się na oddziale, uderzyła mnie dziwna zmiana. Zamiast sędziwego doktora Carra, ujrzałem rudowłosą kobietę w średnim wieku, z okularami zawadiacko zsuniętymi na czubek nosa. Była zagłębiona w lekturze jakiegoś opasłego tomiska.
- Przepraszam bardzo, pani do kogo? - zapytałem.
- Pracuję tu. - padła zwięzła odpowiedź. - Pan to pewnie doktor Blythe. - zmierzyła mnie spojrzeniem. - Julia Havisham. Doktor Julia Havisham. - zaznaczyła, jakbym miał co do tego jakiekolwiek wątpliwości.
- Szczerze mówiąc, nie wyglądała pani na pielęgniarkę. - wydusiłem z siebie po dłuższej chwili milczenia.
- Czytałam pański ostatni traktat w sprawie operacji na otwartym sercu. Ma pan bardzo odważne poglądy, jednak zdumiewająco podobne do moich własnych. Szkoda tylko, że ze zdaniem kobiety - lekarza prawie nikt się nie liczy. - zakończyła z goryczą. - Pewnie zastanawia się pan, jak tu trafiłam? - podjęła ponownie, nie widząc reakcji z mojej strony. - Doktor Carr to mój dziadek. Nie był w stanie dłużej operować, więc zaproponował mi to stanowisko. Nie ukrywam, że to dla mnie duża szansa... - kontynuowała, jednak nie słuchałem.
Sam fakt, że Carr odszedł bez słowa wydawał mi się co najmniej dziwny. Owszem, miał swoje lata, jednak mógł jeszcze wiele dokonać. Szkoda, że nie było mnie w szpitalu, kiedy składał rezygnację. Może byłbym go w stanie przekonać do zmiany decyzji.
- Doktorze Blythe, jak dobrze, że wrócił pan do pracy! - w drzwiach pojawiła się zaniepokojona pielęgniarka. - Mamy pilną operację.
Głos dziewczyny od razu mnie orzeźwił. Skinąłem tylko głową doktor Havisham, po czym opuściłem pomieszczenie.
***
- Dlaczego mi pan nie powiedział? - spojrzałem uważnie na starego lekarza.
- Nie było okazji.- westchnął. - Poza tym, znam cię dobrze i wiem, że nalegałbyś, bym został. Gilbercie, uważaj na moją Julię. To wspaniała, bystra dziewczyna, z pewnością będzie wam się wspaniale współpracowało. Tylko musisz pozwolić jej się wykazać.
Doktor Havisham od początku wydała mi się niezwykle pewna siebie. I choć pozornie zgadzała się ze mną, miałem nieodparte wrażenie, że ma w przygotowaniu jakiś celną ripostę, gdyby rozmowa nie poszła po jej myśli. Była zdecydowanym przeciwieństwem statecznego dziadka, niemniej jednak uznałem ją za sympatyczną.
- Widzisz, Gil, dopiero po tylu latach zrozumiałem, jak ważna jest rodzina. Ja swoją zaniedbałem i teraz nie potrafię się z tym pogodzić.
- Do czego pan zmierza?
- Do niczego, mój chłopcze. Po prostu, nie pracuj zbyt długo. Żadna praca, nawet najbardziej satysfakcjonująca nie jest tego warta. Czasem trzeba się zdobyć na odwagę i sobie odpuścić. Świat nie zawali się przez to w gruzy. - położył dłoń na moim ramieniu. - A ty jesteś jeszcze młody, możesz czymś wypełnić życie.
Wypełnić życie... Prawdę mówiąc, nie miałem siły na burzenie starych, dobrych kawalerskich przyzwyczajeń. Odkąd szczęśliwie pokonałem chorobę, starałem się odwdzięczyć społeczeństwu ratując życie innych ludzi.
Nie można walczyć z powołaniem.
***
Kiedy opuszczałem szpital, na zegarze biła czwarta nad ranem. Pielęgniarki sennie przemierzały korytarze.
Jedyną osobą nieczułą na wczesną godzinę była niedawno przyjęta pani doktor, która o tej porze odwiedzała mieszczący się na parterze oddział dziecięcy. Jej przybycie zostało przyjęte z hałaśliwym entuzjazmem; mali pacjenci przespawszy smacznie cały dzień, budzili się wcześnie rano, rozmawiając ze sobą z ożywieniem.
To wszystko nie przeszkadzało jednak pani Havisham, która z miejsca zawarła z dzieciakami dozgonną przyjaźń, wprowadzając przy tym porządek w ich sali.
Głosy ucichły, kiedy tylko jej melodyjny głos zaczął czytać jakąś książkę.
Uśmiechnąłem się pod nosem.
W pewnej chwili, nasze spojrzenia się spotkały. Oczy spoglądające na mnie zza okularów wyrażały nieme pytanie, zanim na nowo skupiły się na treści powieści.
Przez chwilę miałem wrażenie, że przy łóżkach dzieci nie siedzi Julia Havisham, lecz dawna Ania Shirley z całą jej gotowością do uwrażliwiania dusz dziecięcych pięknem naszej literatury angielskiej. Wizja była tak sugestywna, że nie potrafiłem oderwać wzroku.
Te omamy to z pewnością sprawka przepracowania.
Jednak z drugiej strony, dopiero co wróciłem z urlopu.
Skąd więc ten złudny obraz, jaki nasunęła mi wyobraźnia?
Dlaczego zobaczyłem w niej właśnie Anię?
To pewnie przez rude włosy. Niezbyt często spotyka się taki odcień.
Nie potrafię określić, jak długo tam stałem. Zdawało mi się, że upłynęła dopiero sekunda, zanim doszedłem do siebie na tyle, by wrócić do domu.
Moje myśli prowadziły ze sobą zaciętą walkę, kiedy pierwsze promienie wschodzącego słońca zaczęły prześlizgiwać się po miastowych murach. Byłem zupełnie nieczuły na zewnętrzne czynniki świadom, że ład, który zdołałem wypracować przez te wszystkie lata zawodowej praktyki powoli zaczyna zanikać.
O dziwo jednak, ten stan rzeczy nie budził moich protestów.
Chyba się starzejesz, Gilbercie...
Z Pamiętnika Marzycielki - Wpis Ostatni.
Historia lubi zataczać koło. Przekonałam się o tym na własnej skórze, kiedy na zawsze wróciłam do kochanego Avonlea i na nowo objęłam posadę w szkole.
Dawna Ania nic się nie zmieniła. No, może bardziej dojrzała. Niestety, drażliwość na punkcie włosów pozostała.
Spacerowałam właśnie Aleją Zakochanych, kiedy natknęłam się na Gilberta.
Chodziliśmy wokół siebie, wykonując jakieś dziwne, sztywne ruchy. Ów specjalny taniec cieni tańczony przez dwoje kochających się ludzi, którzy nie mogą, czy nie mają odwagi nic powiedzieć.
- Żenisz się. - stwierdziłam z lekkim ukłuciem gdzieś w okolicy serca.
Nie ma co, wspaniałe powitanie.
- Kiedyś musiało to nastąpić. - uśmiechnął się - Poza tym, rodzice kochają Julię.
Jakby to wszystko wyjaśniało...
- Zasłużyłeś na szczęście, Gilbercie. - spuściłam wzrok.
- Dalej, Aniu, powiedz to. - jego oczy się śmiały - Widzę, że siłą powstrzymujesz się od komentarza.
- Zgoda, ale to twoja kwestia - zastrzegłam, starając się rozładować sytuację żartem - Nieco to dziwne, że pobieracie się po zaledwie dwóch miesiącach znajomości.
- Żałujesz decyzji o poślubieniu Roya? - zmienił temat, wpatrując się we mnie uważnie.
- Tylko czasami - nie mogłam uwierzyć, że to powiedziałam, jednak mimo wszystko dalej brnęłam w zaparte - Wtedy, kiedy serce najbardziej boli, w niczym nie znajdując ukojenia. Wtedy, gdy nie mam z kim się porządnie pokłócić... Ale mimo wszystko, jestem z nim szczęśliwa, Gil. Tyle mi przecież dał! Piękny dom w Avonlea, wspaniałego synka... No i jest tym księciem na białym koniu, o którym zawsze marzyłam! To aż za dość dla biednej sieroty.
- Aniu...
- Nic nie mów. Po prostu mnie przytul - wyszeptałam.
Musiałam zapamiętać jego zapach na zawsze.
Od strony Jeziora Lśniących Wód nadchodził Roy, trzymając za rękę Mateuszka.
- Chyba muszę już wracać - wyzwoliłam się z objęć przyjaciela.
- Zobaczymy się jeszcze? - zapytał.
Uśmiechnęłam się zagadkowo. Nie mogłabym spotkać się z nim bez rozdrapywania ukrytych w sercu ran.
Wiedział o tym.
- Może kiedyś, Gilbercie... Kiedy znowu będziemy beztroskimi nastolatkami. Może wtedy uda nam się zmienić historię?
To miało być ostateczne pożegnanie.
Po co kusić serce, które powinno bić tylko dla mojego męża?
To, co stało się pomiędzy mną a Gilbertem było wyłącznie młodzieńczym zauroczeniem, dalekim do prozy codzienności.
Pozostanie na zawsze we wspomnieniach dawnej Ani Shirley, której jeden wybór zaważył na całym życiu.
Jak długo będzie biło moje serce, nikt się nigdy nie dowie, ile naprawdę dla mnie znaczył niejaki Gilbert Blythe.
*
- Od kilku dni ci nie mówiłem... - młody człowiek zrobił tajemniczą minę.
- Czego, Roy? - odparłam zapatrzona w dal.
Nasz synek radośnie podskakując łapał spadające z drzew liście.
- Że cię kocham.
Wsunęłam dłoń pod ramię męża. Przed nami otwierał swe podwoje przyozdobiony złotem i czerwienią stary ogród Heleny Gray.
Zmrużyłam oczy, wdychając ostatnie zapachy tej jesieni. Jeśli będziemy z Royem cierpliwi, to z pewnością doczekamy naszej kolejnej wiosny...
Znalezione w gabinecie doktora Blythe
Starsza pani sprzątała właśnie zagracone biurko swojego pracodawcy, kiedy przypadkiem natknęła się na świstek papieru zapisany drobnym, wyraźnym pismem Gilberta...
Czy można przejść przez niebo i zapomnieć o nim?
Mija dwunasty rok, odkąd walczę ze wspomnieniami o Ani. Dzięki Julii mocno one przybladły, jednak mam świadomość, że prawdopodobnie nigdy całkiem nie znikną.
Poza tym, nie chciałbym ich utracić. Dzięki nim zrozumiałem potęgę uczucia i zyskałem świadomość, że jeśli się kogoś kocha, to czasem należy pozwolić mu odejść.
Czasami dręczyłem się myślami, dlaczego nie walczyłem o nią bardziej, tyle nas przecież łączyło...
Jednak kiedy ujrzałem ją z Royem i Mateuszkiem zrozumiałem, że tworzą wspaniałą rodzinę, w pełnym tego słowa znaczeniu. Bowiem rodzina, w której nie ma wzajemnego szacunku, przyjaźni i miłości, jest tylko podstawową komórką społeczną.
Natknąłem się na nią podczas spaceru, prawdopodobnie po raz ostatni. Na szczęście, obyło się bez intymnych wynurzeń i wzajemnych niedomówień.
Rozstaliśmy się po przyjacielsku, tylko na to mogliśmy sobie pozwolić. Czyżby życie z nas zakpiło, wikłając w związki, które nie powinny były zaistnieć? A może to my niewystarczająco walczyliśmy ze światem?
Zostawiam za sobą to wszystko, muszę to zrobić dla Julii.
Czy ją kocham? Z pewnością. Dziękuję Bogu za to, że ją spotkałem.
Julia przywróciła mnie światu, zamierzam więc ofiarować mojej przyszłej żonie wszystko, czego tylko zapragnie. Także to, co pozostało z mojego serca...
Bajki zachowajmy dla dzieci.
Sami zacznijmy żyć przyszłością.
&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&&
EPILOG
Dorota spokojnie popijała popołudniową herbatkę, kiedy sielankowy nastrój przerwała jej najstarsza pociecha:
- Popatrz, mamo, co przyniósł listonosz! - dziewczyna w podskokach wbiegła do salonu. - Ciocia Ania przysłała nam świąteczne wydanie "Gościa Avonlejskiego"!
Pani West z zaciekawieniem sięgnęła po gazetę, po czym zagłębiła się w obszernym artykule.
"Spostrzegacz" donosi...
"... Ach, co to był za ślub! Nasza spokojna wioska nigdy nie była świadkiem tak cudownego widowiska!
Urocza panna młoda wyruszyła do kościoła z użyczonej na tę podniosłą okazję posiadłości państwa Gardner. Orszak pary młodej był zaiste imponujący, należy przypuszczać, iż rodowe fortuny zostały znacznie uszczuplone, jednakże jesteśmy dobrej myśli(...)
Jedynym niemiłym incydentem zakłócającym harmonię uroczystości był mały wypadek przy stawie. Świeżo upieczona pani Rivers usiłowała przekonać małżonka do słuszności swoich poglądów, po czym, całkowitym przypadkiem, wepchnęła pana Antona do sadzawki Barrych, nazywanej przez romantyczne avonlejskie dusze Jeziorem Lśniących Wód.
Słynący z krewkiego usposobienia pan Anton pociągnął panią swego serca za sobą(...)
Młodsza siostra byłej panny Gardner uśmiechnęła się pod nosem.
- Kochana Alinka - wyszeptała z czułością - Zawsze musi narobić wokół siebie tyle zamieszania...
(...)Z nieoficjalnego źródła wiemy, że już za miesiąc ponownie zabiją kościelne dzwony! Tym razem przemiła pani doktor z miejskiego szpitala zamierza stanąć na ślubnym kobiercu z kolegą po fachu..."
*
Maryla Cuthbert jeszcze nigdy nie była taka szczęśliwa jak wtedy, kiedy po raz pierwszy trzymała w ramionach swoją przyszywaną wnuczkę. W tym samym czasie pani Małgorzata Linde z nietajoną dumą czytała sobotnie wydanie miejscowej gazety.
"Podwójne narodziny - złączony los?"
Ostatnia noc przyniosła rekordowy spadek temperatury.
Nie przeszkodziła jednak w przyjściu na świat dwójki uroczych dzieci, chłopca i dziewczynki. Czyżby sprawdzało się ludowe przekonanie o magii godziny i dnia narodzin?(...)
Starszy brat małej damy, Mateusz Gardner, nie posiada się ze szczęścia(...)
*
Mateusz i Fred stali się obiektem zainteresowania dziennikarzy na kolejnej promocji dzieł Ani Gardner.
- No dalej, uśmiechaj się, bracie! - wymruczał mu do ucha mały Wright. - Kobiety są czułe na takich przystojniaków jak my!
- Zostałem unieśmiertelniony na wieki... - odparł ze wzruszeniem syn rudowłosej nauczycielki.
"(...) książki pani Gardner to prawdziwa kopalnia niezwykłego humoru i niezwykłych zdarzeń! Nikt nie wróżył aż takiego sukcesu tomikom jej opowiadań o szkolnych przygodach dwóch avonlejskich urwisów(...)
Opowiadania rozeszły się w wielu egzemplarzach, doczekując się aż trzech obszernych kontynuacji. Obecnie planowana jest reedycja całego cyklu(...)"
*
Filipa Blake z zaciekawieniem sięgnęła po leżący na stoliku egzemplarz "Wieści". Na głównej stronie znalazła bowiem wzmiankę o rodzinie przyjaciółki...
"Pan Roy Gardner, znana osobistość z Kingsport, zmienił zakres swojej działalności. Lwią część rodowej fortuny zainwestował w rozbudowę wsi. Zyski już przekroczyły najśmielsze oczekiwania, powiększając tym samym bajeczny majątek jego arystokratycznej rodziny.
Mieszkańcy Avonlea jednomyślnie udali się do urn wyborczych głosując na swojego dobroczyńcę(...)"
- Punkt dla ciebie, Aniu Shirley! - roześmiała się pastorowa - Jak udało ci się przemienić Pana Wyśnionego w tak aktywnego społecznika? Królowo Anno, zaiste jesteś wielka!
*
Z kroniki parafialnej...
"Podsumowując, rok 1912 zapisał się wyjątkowo w avonlejskich kronikach.
Po raz pierwszy odbyło się bowiem tak huczne weselisko. Na uroczystości stawiło się wielu znamienitych gości z Kingsport, by współuczestniczyć w przysiędze wiecznej miłości Mateusza Gardnera i niejakiej Anny Kordelii Wright.
Brat panny młodej, sam szczęśliwie zaręczony z Laurą, córką wielebnego Wilkesa, zaprzeczał jakiegokolwiek wkładu w owy mariaż, jednak diabelski uśmiech, który ani na chwilę nie schodził z twarzy Freda nakazywał wątpić w jego słowa(...)"
*
"Spostrzegacz" niezwłocznie donosi...
Na głównej ścianie miejscowej szkoły wyryto kolejne nazwiska.
Jak wieść niesie, czternastoletnia panna Gardner po raz kolejny śmiertelnie obraziła się na swojego najlepszego przyjaciela.
Znając trudne charaktery Marilli i Jana Blythe'a, zimna wojna na spojrzenia będzie trwała bardzo długo.
Optymiści jednak przewidują, że zdążą się oni pogodzić przed zimowym balem w Charlottentown.
W końcu to nie pierwsza i nie ostatnia kłótnia tego uroczego duetu(...)"
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Heaven.
Przyjaciel Ani
Dołączył: 04 Mar 2009
Posty: 215
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Gąbin Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pią 7:53, 19 Cze 2009 Temat postu: |
|
|
Oboje poszli w swoją stronę... Byli szczęśliwi, ale chyba nie do końca. Piękne opowiadanie
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|