|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Anna Paulina
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Kraków Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 18:24, 15 Sie 2009 Temat postu: Alpejska ścieżka - autobiografia LMM |
|
|
Zaczęłam tłumaczyć autobiografię Lucy Maud Montgomery - mam nadzieję, że Wam się spodoba...Ponieważ jest to opowieść o pisarce i o trudnych ścieżkach kariery literackiej, chcę zadedykować to tłumaczenie Rilli - naszej pisarki forumowej z najdłuższym stażem :*
_______________________________________________________________
Alpejska ścieżka
Kiedy wydawca Everywoman’s Worl poprosił mnie, bym napisała dla niego „historię mojej kariery”, uśmiechnęłam się z pewną dozą niedowierzania, które było w sumie dość zabawne. Mojej kariery? Czy rzeczywiście zrobiłam karierę? Czyż “kariera” nie jest – a przynajmniej nie powinna być – czymś wspaniałym, cudownym, spektakularnym, lub chociaż czymś urozmaiconym i ekscytującym? Czy moja długa, mozolna wędrówka pod górę, poprzez wiele zupełnie cichych i spokojnych lat, nie obfitujących w nadmiar wydarzeń, może być określona jako „kariera”? Nigdy nie myślałam, że tak to można określić, i, w pierwszej chwili, nie wydawało mi się, że mam cokolwiek do powiedzenia na temat tej długiej, monotonnej i żmudnej ścieżki. Wydawało się, że to wyłącznie kaprys wspomnianego wyżej redaktora, który życzył sobie, żebym opowiedziała o czymś, o czym było tak niewiele do powiedzenia; przez te długie lata przyzwyczaiłam się już tak dobrze do najróżniejszych redaktorskich kaprysów, że nie byłam w stanie oprzeć się również i temu życzeniu. Powinnam zatem z uśmiechem na ustach opowiedzieć nudną historię mojego życia. Jeżeli nie przyniesie to żadnego skutku, może chociaż dodać odwagi jakiemuś innemu biedakowi, który mozolnie pnie się tą samą ścieżką, którą ja przebyłam, by odnieść sukces.
Wiele lat temu, gdy byłam jeszcze dzieckiem, wycięłam z gazety wierszyk, zatytułowany “Do gencjany”, i wkleiłam go do małego notesiku, w którym pisałam moje listy i szkolne wypracowania. Za każdym razem, gdy otwierałam ten zeszycik, czytałam jeden z tych wersów; były to słowa-klucze, otwierające furtkę do wszystkich moich marzeń i celów:
"Then whisper, blossom, in thy sleep
How I may upward climb
The Alpine path, so hard, so steep,
That leads to heights sublime;
How I may reach that far-off goal
Of true and honoured fame,
And write upon its shining scroll
A woman's humble name."
[Więc szepnij, uśpiony kwiatku,
Jak mam wspiąć się w górę
Alpejską ścieżką, tak trudną, tak stromą,
Która wiedzie ku wzniosłym szczytom;
Jak mam osiągnąć ten odległy cel
Prawdziwiej i godnej szacunku sławy,
I napisać na jego błyszczącej tafli
Skromne imię kobiety]
W rzeczy samej, jest to „trudna i stroma” ścieżka; i jeśli jakiekolwiek słowo, które napiszę, może dodać odwagi, lub zwyczajnie stać się miłym towarzyszem w wędrówce jakiegoś innego pielgrzyma, podążającego tą drogą, to zapewniam, że będę pisała z wielką chęcią.
Urodziłam się w małej wiosce o nazwie Clifton, na Wyspie Księcia Edwarda. „Stara Wyspa Księcia Edwarda” to świetne miejsce, by się w nim urodzić – i świetne miejsce do tego, by spędzić w nim dzieciństwo. Nie mogę wyobrazić sobie lepszego. My, mieszkańcy Wyspy Księcia Edwarda, jesteśmy wiernym ludem. W głębi duszy z całego serca wierzymy, że nie ma drugiego takiego miejsca, jak ta malutka Wyspa, z której pochodzimy. Możemy podejrzewać, że nie jest doskonała, tak jak wszystkie inne zakątki tej planety, ale nigdy nie przyłapiesz nas na przyznawaniu się do tego typu myśli. A jak szczerze nienawidzimy każdego, kto wyraża tego typu poglądy! Jedynym sposobem, by zmusić mieszkańca Wyspy Księcia Edwarda, by powiedział coś, co uwłaczałoby sławie jego ukochanej Wyspie, jest wychwalanie jej w sposób nonszalancki. Wówczas, by uniknąć gniewu bogów i by zawoalować swą własną dumę, być może mógłby poczuć się zobowiązany do stwierdzenia, że ma ona jakieś drobne mankamenty – jeden lub dwa, jak plamy na słońcu. Ale jego słuchacz nie może popełnić niewybaczalnego błędu – nie może się z tym zgodzić!
Jakby nie było, Wyspa Księcia Edwarda jest rzeczywiście pięknym zakątkiem – wierzę, że jest najpiękniejszym miejscem w Ameryce. Gdzie indziej są może bardziej urozmaicone pejzaże i ciekawsze krajobrazy, ale jej prostota i kojąca słodycz jest bezkonkurencyjna. „Otoczona przez niewzruszone morze” dryfuje na falach błękitnej zatoki, zielonego bezkresu i „wspomnień pradawnego pokoju”.
Wiele z piękna Wyspy wynika z żywych kontrastów barwnych – bogata czerwień krętych dróg, błyszcząca, szmaragdowa zieleń wyżyn i pól, połyskujący szafir otaczającego ją morza. To właśnie morze „stwarza” Wyspę Księcia Edwarda, i to nie tylko w sensie geograficznym. Jeśli tam jesteś, nie możesz uciec od morza. Z wyjątkiem nielicznych miejsc, położonych w samym środku wyspy, jest ono zawsze widoczne, nawet jeśli jest tylko małą, niebieską plamką między odległymi wzgórzami, lub turkusowym przebłyskiem wśród ciemnych gałęzi świerków, otaczających estuarium. Wielka jest nasza miłość do niego; jego intensywny zapach przenika do naszej krwi; syrenie głosy brzmią w naszych uszach; i nie ważne jak daleko od domu jesteśmy, szum jego fal mieszka w naszych snach, i przenosi nas w krainę dzieciństwa. Jest niewiele rzeczy, za które jestem bardziej wdzięczna, niż za to, że urodziłam się i wychowałam nad błękitem Zatoki Świętego Wawrzyńca.
Ale nie jesteśmy w stanie opisać uroku Wyspy Księcia Edwarda, zamykając go tylko w opisach morza i lądu. Jest zbyt nieuchwytny – zbyt subtelny. Czasem myślę, że to pewien rys oszczędności w krajobrazie Wyspy nadaje jej ten niezwykły czar. Ale skąd bierze się owa oszczędność? Czy tkwi ona w ciemnej pstrokaciźnie świerków i sosen? Czy jest ukryta w migotaniu rzek i morza? Czy w orzeźwiającej woni słonego powietrza? Czy sięga jeszcze głębiej, sięgając prawdziwej duszy tej ziemi? Ziemie mają swoje osobowości, tak samo jak ludzie; aby poznać tę istotę, musisz żyć na tej ziemi i jej towarzyszyć, i czerpać z niej środki do życia dla duszy i ciała; tylko w ten sposób możesz naprawdę poznać jakąś ziemię i być przez nią poznanym.
Moim ojcem był Hugh John Montgomery, matką Clara Woolner Macneill. Pochodzę zatem ze szkockiego rodu, z drobną domieszką krwi angielskiej. Mieliśmy liczne tradycje i rodzinne opowieści z obu stron, których wysłuchiwałam z rozkoszą jako dziecko, gdy starsi opowiadali je przez całą zimę, siedząc przy kominku. Ich romantyczny czar wszedł mi w krew; przenikały mnie dreszczem urokliwe przygody, które sprowadziły moich pradziadków ze Starego Lądu – ziemi, którą zawsze nazywali „Domem”, mimo iż ich rodzice urodzili się i wychowali w Kanadzie.
______________________________________________________________
CDN.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 18:43, 15 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Wspaniałe tłumaczenie, moja kochana! Z nieciepliwością oczekuję ciągu dalszego, naprawdę się wciągnęłam - jak zresztą we wszystko, co dotyczy naszej Maud
I bardzo dziękuję za dedykację :* W końcu Per Aspera Ad Astra!
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Rilla dnia Sob 18:44, 15 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anna Paulina
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Kraków Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 19:18, 15 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
cz. II
Hugh Montgomery podróżował ze Szkocji do Kanady. Płynął statkiem zmierzającym do Quebec; ale przeznaczenie i i wola kobieca stanęły mu na przeszkodzie. Jego żona strasznie chorowała przez cały czas przeprawy przez Atlantyk - która wówczas trwała więcej, niż pięć dni. Na północnym wybrzeżu Wyspy Księcia Edwarda, które wówczas było dziką, lesistą krainą, z nielicznymi i sporo oddalonymi od siebie siedzibami ludzi, kapitan zdecydował, że należy uzupełnić zapasy słodkiej wody. Wysłał łódkę na brzeg i powiedział nieszczęśliwej pani Montgomery, że mogłaby wziąć udział w tej wycieczce, żeby mieć pewną odmianę w podróży. Pani Montgomery skorzystała z tej propozycji; gdy poczuła pod stopami błogosławiony fragment suchego lądu, powiedziała mężowi, że ma zamiar pozostać w tym miejscu. Nigdy więcej nie wejdzie na pokład żadnego okrętu. Nie docierały do niej wymówki, błagania, ani żadne argumenty. Biedna kobieta była zdecydowana pozostać, i w związku z tym jej mąż został razem z nią. W taki sposób rodzina Montgomerych pojawiła się na Wyspie Księcia Edwarda
Ich syn Donald, mój pradziadek, był bohaterem innej powieści z lat minionych. Wykorzystałam tę opowiastkę w mojej książce, Historynce. Nancy i Betty Sherman z powieści to w rzeczywistości Nancy i Betsy Penman, córki „Lojalnego Poddanego Zjednoczonego Królestwa”, który przybył ze Stanów w czasach wojny o niepodległość. Georde Penman był kwatermistrzem armii brytyjskiej; ponieważ skonfiskowano wszystkie jego posiadłości, był bardzo biedny, ale piękno jego córek, zwłaszcza Nancy, miało taką moc, że nie mogły się one opędzić od konkurentów. Donald Fraser z Historynki to Donald Montgomery, a Neilem Campbellem był David Murray z Bedeque. Jedynym dodatkiem, na który pozwoliłam sobie w trakcie opowiadania tego zdarzenia, było wyposażenie Donalda w konia i nóż. W rzeczywistości miał on jedynie nadłamany fragment steru, przyczepiony do prostych, drewnianych sań, i to właśnie tym romantycznym pojazdem przeprawił się przez Richmond Bay, by oświadczyć się Nancy!
Mój dziadek, senator Montgomery, był synem Donalda i Nancy, i odziedziczył jego stateczną postawę oraz piękną twarz swej matki. Ożenił się ze swoją kuzynką – Annie Murray z Bedeque, córką Davida i Betsy. W taki sposób Nancy i Betsy były moimi prababkami. Jeśli Betsy żyłaby po dziś dzień, nie mam wątpliwości, że byłaby wojującą sufrażystką. Najbardziej zagorzała feministka nie mogłaby odrzucić starych konwenansów skuteczniej niż ona - w momencie gdy oświadczała się Davidowi. Mogę dodać, że zawsze mówiono mi, że ona i David stanowili najszczęśliwszą parą na świecie.
Moje gusta literackie oraz skłonności pisarskie odziedziczyłam po rodzinie mamy – Macneillach. John Macneill przybył na Wyspę Księcia Edwarda w 1775 roku; jego rodzina pochodziła z Argyleshire i należała do zwolenników nieszczęsnych Stuartów. W związku z powyższym, młody Macneill stwierdził, że zmiana klimatu będzie dla niego jak najbardziej pożądana. Hector Macneill, jeden z licznych drobnych poetów szkockich, był jego kuzynem. Był autorem licznych pięknych i popularnych wierszy, między innymi "Saw ye my wee thing, saw ye my ain thing," "I lo'e ne'er a laddie but one," i "Come under my plaidie" – ostatni zwykle błędnie przypisywany Burnsowi.
John Macneill osiadł na farmie, położonej na północnym wybrzeżu, w Cavendish, i miał dwanaścioro dzieci, z których najstarszym był William Macneill, mój pradziadek, znany jako „Stary Mówca Macneill”. Był bardzo sprytnym człowiekiem, bardzo dobrze wykształconym, jak na owe czasy, i wywarł silny wpływ na politykę lokalną. Ożenił się z Elizą Townsed, której ojcem był kapitan John Townsed z brytyjskiej marynarki wojennej. Jego ojciec, James Townsed, otrzymał ziemię na Wyspie Księcia Edwarda od Jerzego III, którą nazwał Park Corner, na pamiątkę rodzinnej siedziby w Anglii. Tam właśnie przybył, przywożąc ze sobą żonę. Była bardzo stęskniona za domem rodzinnym – i strasznie uparta. Przez długie tygodnie od przyjazdu odmawiała zdjęcia kapelusza, chodziła w nim po posiadłości i stanowczo domagała się, by zabrać ją do domu. My, którzy słuchaliśmy tej historii jako dzieci, nigdy nie mieliśmy dosyć roztrząsania kwestii, czy zdejmowała ów kapelusz na noc i zakładała go każdego poranka, czy też może w nim spała. Ale nie mogła wrócić do domu, więc w końcu zdjęła ów kapelusz i poddała się swemu przeznaczeniu. Teraz spokojnie spoczywa w małym, starym grobowcu rodzinnym, na brzegu „Jeziora Lśniących Wód”, innymi słowami Stawu Campbellów w Park Corner. Stara, czerwona płyta kamienna znaczy miejsce, w którym jest pochowana razem ze swoim mężem, na której to płycie widnieje monstrualnych rozmiarów epitafium, jedno z tych rozwlekłych epitafiów pokolenia, które miało czas wykuwać takie kamienne pamiątki i je odczytywać.
“Pamięci Jamesa Townsenda, z Park Corner, Wyspa Księcia Edwarda, oraz jego żony. Przybyli na tę Wyspę z Anglii, roku pańskiego 1775, z dwoma synami i trzema córkami, Johnem, Jamesem, Elizą, Rachel i Mary. Ich syn John zmarł na Antigui w czasie, gdy oni jeszcze byli wśród żywych. Jego matka poszła za nim ku wieczności z cierpliwą rezygnacją dna 17 kwietnia 1795, w wieku 69 lat. A jej niepocieszony mąż opuścił to życie 25 grudnia 1806 roku, w 87 roku swego życia”.
Zastanawiam się, czy jakieś sny, przepełnione tęsknotą za domem, nawiedzać będą wieczny sen Elizabeth Townsed przez kolejne stulecia!
William i Eliza Macneill mieli dużą rodzinę, a wszyscy jej członkowie odznaczali się wybitną inteligencją. Ich edukacja składała się wyłącznie ze skąpych i okazyjnych lekcji w lokalnej szkółce w tych wczesnych, chudych latach; ale gdy warunki bytowe się poprawiły, wielu z nich zaszło naprawdę wysoko. Mój dziadek, Aleksander Macneill, był mężczyzną o silnych i dobrze wyrobionych gustach literackich, połączonych z talentem do zgrabnego komponowania tekstów prozatorskich. Mój stryjeczny dziadek, William Macneill, pisał świetne wiersze satyryczne. Ale jego starszy brat, James Macneill, był urodzonym poetą. Skomponował setki wierszy, które czasem recytował wybitnie lubianym przez siebie osobom. Nigdy nie zostały spisane, i z tego, co mi wiadomo, ani jedna linijka z tych poematów nie przetrwała do naszych czasów w formie pisanej. Ale słyszałam, jak mój dziadek powtarzał wiele z nich, i rzeczywiście były one prawdziwie piękną poezją, większość z nich stanowiły utwory satyryczne lub heroikomiczne. Były dowcipne, zaskakujące i dramatyczne. Wujek James był jakby „niemym, nieodkrytym” Burnsem. Okoliczności sprawiły, że spędził życie na zapomnianej farmie na Wyspie Księcia Edwarda; gdyby miał takie możliwości, jakie stoją dziś przed każdym uczniem kanadyjskich szkół, jestem przekonana, że nie byłby ani „niemy”, ani nieznany.
“Ciocia Mary Lawson”, której dedykowałam Historynkę, była córką Williama i Elizy Macneillów. Żadna historia mojej „kariery” nie byłaby kompletna bez oddania jej hołdu, ponieważ to ona wywarła na mnie największy wpływ w dzieciństwie. Była naprawdę jedną z najcudowniejszych kobiet, które miałam zaszczyt poznać. Nie była wykształcona, ale miała naturalnie bystry umysł, była niesamowicie inteligentna i miała wyjątkową pamięć, dzięki której aż do samej śmierci pamiętała wszystko, co kiedykolwiek usłyszała, przeczytała lub zobaczyła. Była błyskotliwą rozmówczynią, i nigdy nie miałam dość opowieści Cioci Mary, wspominającej wydarzenia ze swojej młodości, przypadki i powiedzonka ludzi, którzy zamieszkiwali nasze ziemie w tamtych czasach. Byłyśmy „koleżankami”, kiedy ona była już grubo po siedemdziesiątce, a ja byłam nastolatką. Nie mogę w żaden sposób spłacić słowami długu wdzięczności, jaki zaciągnęłam u cioci Mary Lawson.
_____________________________________________________________
CDN.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ASIEK
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 15 Cze 2009
Posty: 714
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Neverland :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 19:48, 15 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
A ja mam takie pytanie. Jaki tytuł nosi ta autobiografia? Nawet nie wiedziałam, że takowa istnieje.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Rilla
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 1673
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Złoty Brzeg Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 20:13, 15 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
"Alpejska Ścieżka", ASIEK. I zdaje się, że nie pojawiła się w Polsce...
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anna Paulina
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Kraków Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 11:28, 16 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Cz. III
Kiedy miałam 21 miesięcy moja matka umarła, w starym domu w Cavendish, po ciężkiej chorobie. Dokładnie pamiętam, jak wyglądała w trumnie – to moje najwcześniejsze wspomnienie. Mój ojciec stał przy katafalku, trzymając mnie w ramionach. Miałam na sobie białą, jedwabną sukieneczkę, ozdobioną haftem, a ojciec płakał. W pokoju siedziały jakieś kobiety, i zauważyłam, że dwie panie, siedzące na sofie naprzeciwko mnie szeptały coś do siebie i patrzyły z politowaniem na mnie i na ojca. Za nimi było otwarte okno, i zielone pnącza winorośli wpadały przez nie do pokoju, podczas gdy ich cienie tańczyły na podłodze, w kwadracie oświetlonym mocnym słońcem.
Spojrzałam w dół, na martwą twarz mojej matki. To była słodka twarz, choć naznaczona miesiącami cierpienia. Moja matka była piękna, i śmierć, tak okrutna we wszystkich innych aspektach, zachowała delikatny zarys jej profilu, długie, jedwabiste rzęsy, ocieniające zapadnięte policzki, i łagodne kaskady złoto-brązowych włosów.
Nie czułam żadnego smutku, bo nie wiedziałam zupełnie, co to wszystko oznacza. Byłam jedynie nieco zakłopotana. Dlaczego mama była taka nieruchoma? I dlaczego tato płakał? Pochyliłam się i swoją dziecięcą rączką dotknęłam policzka mamy. Nawet teraz czuję chłód tamtego dotyku. Ktoś w pokoju zaszlochał i powiedział „biedne dziecko”. Spokój, który malował się na twarzy mojej matki, przestraszył mnie; obróciłam się i objęłam ojca za szyję, a on mnie pocałował. Zadowolona, spojrzałam jeszcze raz na tą słodką, łagodną twarz, podczas gdy ojciec wynosił mnie z pokoju. To jedno drogie wspomnienie jest wszystkim, co zostało mi po dziewczęcej matce, która śpi na starym cmentarzyku w Cavendish, kołysana na wieczność szumem morza.
Zostałam wychowana przez moich dziadków na starej farmie Macneilów w Cavendish. Cavendish to rolnicza osada na północnym wybrzeżu Wyspy Księcia Edwarda. Znajdowała się 11 mil od linii kolejowej oraz 24 mile od najbliższego większego miasta. Została założona w 1700 roku przez trzy szkockie rodziny: Macneilów, Simpsonów i Clarków. Członkowie tych rodzin pobierali się między sobą, i ponadto koniecznie należało urodzić się i wychować w Cavendish, żeby uniknąć krytyki. Słyszałam, jak raz ciotka Mary Lawson przyznała, że „Macneilowie i Simpsonowie zawsze uważali się za nieco lepszych od pozostałych”; było również takie lokalne powiedzonko, używane przez miejscowych, którym zwykle obrzucano nas, członków klanu: „Od zarozumiałości Simpsonów, od dumy Macneilów i od samolubstwa Clarków zachowaj nas, Panie”. Jakiekolwiek były ich wady, byli lojalnymi, uczciwymi i bogobojnymi ludźmi, którzy odziedziczyli tradycje: wiarę, prostolinijność i ambicję.
Spędziłam moje dzieciństwo i lata dziewczęce na starodawnej farmie w Cavendish, otoczonej sadami jabłkowymi. Pierwsze sześć lat mojego życia to zbiór mglistych wspomnień. Gdzieniegdzie obraz, zachowany w pamięci, rysuje się w żywych barwach. Jednym z nich był cudowny moment, gdy, jak mniemałam, odkryłam, gdzie znajduje się niebo.
Pewnej niedzieli byłam w starym kościele w Clifton z ciotką Emilią; nie mogłam mieć wówczas więcej niż cztery lata. Usłyszałam, że pastor mówił coś o niebie – tym dziwnym, tajemniczym miejscu, o którym jedyne co wiedziałam to fakt, iż to było „tam, dokąd poszła Mamusia”.
„Gdzie jest niebo?” – zapytałam szeptem ciotkę Emilię, chociaż wiedziałam, że szeptanie w kościele było niewybaczalnym grzechem. Ciotka Emilia go nie popełniła. Cicho, poważnie skierowała palec ku górze. Z bezgraniczną ufnością dziecka, pojmującego wszystko dosłownie, wzięłam za pewnik, że miało to oznaczać tę część cliftońskiego kościoła, która znajdowała się powyżej sklepienia. W sklepieniu była niewielka, kwadratowa dziura. Dlaczego nie mogłyśmy wspiąć się do niej i zobaczyć mamusi? Była to dla mnie wielka zagadka. Postanowiłam, że gdy urosnę większa, pójdę do Clifton i znajdę sposób, by wspiąć się do nieba i znaleźć mamusię. Ta wiara i nadzieja były wspaniałym sekretem, pocieszającym mnie przez kilka lat. Niebo nie było odległym, nieosiągalnym miejscem – „jakimś wspaniałym, lecz odległym brzegiem”. Nie, nie! Znajdowało się zaledwie 10 mil stąd, na poddaszu kościoła w Clifton! Z wielkimi oporami porzucałam powoli tę wiarę.
Hood napisał, w swym czarującym „I remember”, że znalazł się dalej od nieba niż wówczas, gdy był chłopcem. Dla mnie również świat wydawał się miejscem zdecydowanie chłodniejszym i samotniejszym, od czasu gdy wiek i doświadczenie narzuciły mej niechętnej siedmioletniej osobie rozpaczliwe przekonanie, że niebo nie było tak blisko, jak mi się wydawało. Może było „nawet całkiem blisko, bliższe niż oddech, ręka czy stopa”, ale pojęcia z dzieciństwa są bardzo konkretne; i kiedy raz zaakceptowałam, że bramy z pereł i ulice ze złota nie kryją się na poddaszu kościoła w Clifton, poczułam, że jest ono strasznie daleko, gdzieś za najodleglejszą z gwiazd.
Wiele z tych wczesnych wspomnień łączy się z wizytami na farmie dziadka Montgomery’ego w Park Corner. Mieszkał wówczas z rodziną w „starym domu”, najbardziej przytulnym i wspaniałym starym budynku, jaki pamiętam, pełnym komórek, schowków i małych schodków. To właśnie tam, gdy miałam około pięciu lat, przebyłam jedyną poważną chorobę w moim życiu – tyfus.
W nocy, zanim zachorowałam, byłam w kuchni, razem ze służącymi, czując się tak dobrze, jak zwykle, „obudzona i pełna energii”, jak zawsze mówiła stara kucharka. Siedziałam przed kuchenką, a kucharka rozniecała ogień długim, prostym, żelaznym prętem. Położyła go na kuchni, a ja szybko go złapałam, chcąc również troszkę „podziurawić” ogień, gdyż bardzo lubiłam to robić, obserwując błyszczące, czerwone iskierki, spadające na czerń popiołów.
Niestety, chwyciłam pogrzebacz za zły koniec! W rezultacie moja ręka była strasznie poparzona. To było moje pierwsze doświadczenie fizycznego bólu, a przynajmniej pierwsze, które sobie przypominam.
Cierpiałam strasznie i gorzko płakałam, ale odczuwałam również satysfakcję z powodu zamieszania, jakie spowodowałam. Czułam się niesamowicie ważna. Dziadek zwymyślał biedną, strapioną kucharkę. Ojciec starał się jakoś mi pomóc, poganiając ludzi i biegając w kółko, sugerując i podając różne lekarstwa. W końcu zasnęłam, trzymając rękę w wiadrze z lodowato zimną wodą, jedyną rzeczą, która choć trochę mi pomagała.
Obudziłam się następnego ranka z okropnym bólem głowy, który wzrastał w miarę upływu dnia. Kilka dni później wezwano lekarza, który oświadczył, że mam tyfus. Nie wiem, jak długo byłam chora, ale parokrotnie było ze mną bardzo źle i wszyscy myśleli, że już z tego nie wyjdę.
Babcia Macneil musiała wyjść na parę godzin jednego z pierwszych dni mojej choroby. Strasznie chciałam ją zobaczyć, i to podniecenie wzmagało moją gorączkę do bardzo niepokojących rozmiarów, więc ojciec próbował mnie uspokoić mówiąc, że pojechała do domu. Chciał dobrze, ale to nie był właściwy środek. Uwierzyłam w to dosłownie – zbyt dosłownie. Gdy babcia wróciła, nie mogłam uwierzyć, że to jest ona. Nie! Ona przecież pojechała do domu. W związku z tym kobieta, która do mnie przyszła, musiała być panią Murphy, która często pracowała u dziadka, i była wysoka i szczupła, tak jak babcia.
Nie lubiłam pani Murphy i bardzo protestowałam przeciwko jej obecności przy moim łóżku. Nikt nie mógł mnie przekonać, że to moja Babcia. Byłam bliska delirium, ale nie osiągnęłam aż tak złego stadium choroby. Byłam całkiem przytomna tego dnia. Coś mi się po prostu zablokowało w umyśle, zakodowałam sobie to, co powiedział mi ojciec. Babcia pojechała do domu, myślałam, więc nie może być tutaj. W związku z tym, kobieta, która wygląda jak ona, musi być kimś innym.
Dopiero wówczas, gdy byłam w stanie samodzielnie usiąść, złudzenie prysło. Pewnego popołudnia po prostu spłynęła na mnie świadomość, że to jest moja babcia. Byłam tak szczęśliwa, że nie mogłam wprost opuścić jej ramion. Zaczęłam uważnie obserwować jej twarz i powiedziałam z wielką radością: „Cóż, nie jesteś wcale panią Murphy. Jesteś moją Babcią!”.
Chorzy na tyfus nie byli tak dobrze karmieni w czasie swej rekonwalescencji, jak teraz. Pamiętam, że pewnego dnia, na długo przedtem, zanim mogłam samodzielnie siedzieć, wkrótce potem, jak zabójcza gorączka mnie opuściła, na obiad podano mi smażone kiełbaski – tłuste, pikantne kiełbaski domowej roboty, takie, jakich już się nie jada w dzisiejszych czasach. To był pierwszy dzień, w którym miałam apetyt, i zjadłam je łapczywie. Oczywiście te kiełbaski powinny były mnie zabić, i w ten sposób uciąć historię mojej „kariery”, którą opisuję. Ale nic mi się nie stało. To było przeznaczenie. Jestem pewna, że nic innego nie ocaliło mnie przed konsekwencjami zjedzenia tych kiełbasek...
_________________________________________________
CDN.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
ASIEK
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 15 Cze 2009
Posty: 714
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Neverland :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 13:07, 16 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Ale sprawnie idzie Ci tłumaczenie
Ja mam takie pytanko, mianowicie ile stron liczy ta autobiografia spisana przez Maud? I czy dzieli się na jakieś rozdziały?
W którym roku została spisana?
Pozdrawiam! :*
Ps - Zastanawia mnie też jeszcze jedna kwestia. Skąd u Lucy taki pomysł na nazwanie tak swojej autobiografii? Jak ma się "Alpejska ścieżka" do jej życia? Nie mogę rozwikłać tej zagadki.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez ASIEK dnia Nie 13:12, 16 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anna Paulina
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Kraków Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 13:18, 16 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Autobiografia ukazywała się na łamach Everywoman's World w 1917, jako specyficzna odmiana "powieści w odcinkach", tak popularnej w tamtych czasach. Cały tekst liczy około 40 stron A4 - tak przynajmniej to wygląda w programie Microsoft Word 2007 Nie wiem, jak wyglądał pierwotny podział na "odcinki" - dysponuję jedynie angielskim ebookiem, w którym wszystko jest pisane tekstem ciągłym. Także relacja kończy się na roku 1917; w tekście są również obszerne cytaty z dzienników. Liczne fragmenty tłumaczyłam już wcześniej, na użytek artykułów o wątkach biograficznych w twórczości LMM, czy też pisząc o genezie poszczególnych powieści.
Dziękuję za słowa uznania - mam nadzieję, że kiedyś uda mi się skończyć to tłumaczenie, na razie przełożyłam już co najmniej 1/5 tekstu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 18:14, 16 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
ASIEK napisał: | Zastanawia mnie też jeszcze jedna kwestia. Skąd u Lucy taki pomysł na nazwanie tak swojej autobiografii? Jak ma się "Alpejska ścieżka" do jej życia? Nie mogę rozwikłać tej zagadki. |
Emilka też swoją drogę do szczytu nazywała "alpejską ścieżką" Ja uwżam, że to świetny tytuł na autobiografię
Aniulko, jesteś genialna! Uwielbaim Cię za to, co robisz! Czekam z niecierpliwością na cd!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anna Paulina
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Kraków Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Nie 19:34, 16 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Cz. IV
W pamięci utkwiły mi także dwa wypadki, które miały miejsce następnego lata, być może dlatego, ze były one tak dotkliwe, i tak gorzkie. Pewnego dnia usłyszałam, jak babcia czyta gazetę, i z jednego z artykułów wynikało dobitnie, że w najbliższą niedzielę nastąpi koniec świata. W owym czasie święcie wierzyłam we wszystko, co było „wydrukowane”. Cokolwiek znajdowało się w gazecie, musiało być prawdą. Straciłam tę przejmującą wiarę, co z żalem muszę przyznać, przez co życie stało się uboższe o liczne „dreszczyki” rozkoszy bądź przerażenia.
Od czasu gdy usłyszałam ową straszną przepowiednię, aż do końca niedzieli konałam ze strachu i przerażenia. Dorośli śmiali się ze mnie i nie chcieli odpowiadać na pytania, jakie im zadawałam. Przez to byłam tak przerażona, że chyba nie będę bardziej drżeć ze strachu w dniu Sądu Ostatecznego. Ale przez całą sobotę, poprzedzającą tą straszliwą niedzielę, drażniłam ciotkę Emily, pytając ciągle o to, czy pójdziemy następnego dnia do szkółki niedzielnej. Jej zapewnienia, że z pewnością pójdziemy, napełniały mnie pewną dozą zadowolenia i spokoju. Jeśli rzeczywiście wierzyła, że następnego dnia pójdę do szkółki niedzielnej, nie mogła wierzyć, że jednocześnie nastąpi koniec świata.
Ale przecież ta wiadomość została wydrukowana. Ta noc była dla mnie czasem intensywnych przemyśleń. Sen był oczywiście całkowicie wykluczony. A co jeśli nie usłyszę „trąby ostatecznej”? Teraz mogę się z tego śmiać, zresztą, każdy by się smiał. Ale to była prawdziwa tortura dla łatwowiernego dziecka, tak samo realna, jak wszystkie tortury umysłu w przyszłym życiu.
Niedziela wlokła się równie długo, jak wszystkie inne niedziele w tamtych latach. Ale w końcu się skończyła, i jej „ciemnie, zachodzące słońce” zniknęło za purpurowym horyzontem Zatoki, odetchnęłam z wielką ulgą. Piękny, zielony świat, pełen kwiatów i słońca, nie został zniszczony; przetrwa jeszcze troszkę czasu. Ale nigdy nie zapomniałam cierpień, jakich mi przysporzyła tamta niedziela.
Wiele lat później wykorzystałam ten wypadek jako punkt wyjścia do rozdziału „Niedziela Ostateczna” w Historynce. Ale dzieci z rodziny Kingów miały wsparcie w sobie nawzajem. Ja przeszłam przez te katusze sama.
Drugi wypadek był zdecydowanie bardziej błaha. „Martin Forbes” z Historynki ma swój pierwowzór w starym człowieku, który przez tydzień przebywał u mojego dziadka z wizytą. Nazywał się Forbes, oczywiście. Był, jak ufam, sympatycznym, szacownym i szanującym się, gentlemanem. Ale zyskał sobie moją dozgonną nienawiść, nazywając mnie „Johnny” za każdym razem, kiedy się do mnie zwracał.
Jak strasznie się na niego gniewałam! Wydawało mi się, że jest to najgorsza i absolutnie niewybaczalna obelga. Mój gniew bawił go wielce i skłaniał go do jeszcze bardziej upartego nazywania mnie znienawidzonym imieniem. Gdybym była w stanie, rozerwałabym tego mężczyznę na kawałki! Kiedy odjeżdżał, odmówiłam uściśnięcia mu ręki, na co ten roześmiał się i powiedział: „No cóż, nie będę cię już nazywał Johnny. Od tej pory będę mówił do ciebie Sammy”, co było, oczywiście, dolewaniem oliwy do ognia.
Przez lata nie byłam w stanie słuchać imienia tamtego mężczyzny bez silnego uczucia gniewu. Dokładnie pięć lat później, gdy miałam 10 lat, zapisałam w pamiętniku: „Zmarł James Forbes. Był bratem okropnego człowieka z Summerside, który nazywał mnie <<Johnny>>”.
Nigdy więcej nie widziałam biednego pana Forbesa, więc nigdy nie musiałam znosić tortury nazywania mnie “Sammy”. Dziś również nie ma go wśród żywych, i mam nadzieję, że fakt, iż nazywał mnie „Johnny” nie zostanie mu policzony jako grzech na Sądzie Ostatecznym. Aczkolwiek jego wina i tak była duża, ponieważ to, co zrobił, może być odczytane jako wielki grzech, polegający na dokuczaniu delikatnemu dziecku o bardzo wrażliwym umyśle.
To doświadczenie, mimo wszystko, nauczyło mnie czegoś. Nigdy nie dokuczam dzieciom. Jeśli miałam do tego jakiekolwiek skłonności, z pewnością wyleczyła mnie z nich trwała pamięć o tym, co wycierpiałam przez pana Forbesa. Dla niego dokuczanie „drażliwemu” dziecku było świetną zabawą. Dla mnie był jadowitą żmiją.
Następnego lata, gdy miałam sześć lat, zaczęłam chodzić do szkoły. Budynek szkoły w Cavendish znajdował się niemal tuż za naszą bramą. Na zachodzie i na południu był świerkowy zagajnik, pokrywający pochyłe wzgórze. Ten stary świerkowy zagajnik, urozmaicony gdzieniegdzie klonami, był w mojej dziecięcej wyobraźni magicznym królestwem piękna i romantyzmu. Zawsze będę wdzięczna Opatrzności za to, że moja szkoła znajdowała się w pobliżu zagajnika – miejsca pełnego krętych ścieżek, prawdziwego raju paproci, mchów oraz leśnych kwiatów. Wywarło to o wiele lepszy i silniejszy wpływ na moje życie, niż wszystkie lekcje, których wysłuchiwałam w szkolnej ławce.
Był tam również potok – wspaniały potok, o wielkim, głębokim i czystym źródle – z którego czerpaliśmy wodę, posiadający również cudowne zakola i jamki, do których uczniowie wkładali swoje butelki z mlekiem, by zachowały smak i temperaturę aż do pory obiadowej. Każdy uczeń miał swoje własne, ulubione miejsce, i biada chłopakowi lub dziewczynie, która włożyła swoją butelkę na czyjeś miejsce. Niestety, nie miałam żadnych praw do potoku. Nie dla mnie była przyjemność przemykania się krętymi ścieżkami przed rozpoczęciem lekcji, by włożyć butelkę w omszałą jamkę, gdzie połyskująca w słońcu woda mogła tańczyć i falować wokół jej kremowej bieli.
Musiałam każdego dnia wracać do domu na obiad, i odczuwałam skandaliczny brak wdzięczności za ten wyjątkowy przywilej. Oczywiście, dzisiaj zdaję sobie sprawę z tego, że miałam wielkie szczęście, iż mogłam codziennie jeść dobry, ciepły obiad w rodzinnym domu. Ale wówczas nie potrafiłam spojrzeć na to w tym świetle. Nie było to nawet w połowie tak interesujące, jak zabieranie lunchu do szkoły i zjadanie go w małych, przyjacielskich kółkach na boisku lub w cieniu drzew. Bardzo radowały mnie te nieliczne, mroźne, zimowe dni, kiedy ja również mogłam wziąć mój obiad do szkoły. Byłam wówczas „jedną z tłumu”, nie podlegałam żadnym wykluczeniom z powodu jakichś przywilejów.
Jeszcze jedna rzecz martwiła mnie, gdyż sądziłam, że przez to mogę być mniej lubiana – nigdy nie pozwalano mi chodzić do szkoły boso. Wszystkie pozostałe dzieci tak przychodziły, a ja odczuwałam boleśnie upokarzającą różnicę. W domu mogłam chodzić boso, ale idąc do szkoły musiałam zakładać „buty na guziczki”. Niedawno dziewczyna, która przyszła do szkoły razem ze mną wyznała, ze zawsze zazdrościła mi tych „ślicznych butów na guziczki”. Ludzka natura zawsze pragnie tego, czego jej brakuje! Tak było w moim przypadku – chciałam chodzić boso, jak moje koleżanki i koledzy; tak również było w jej przypadku, gdyż uważała, że wspaniale jest chodzić w butach, zapinanych na guziki!
Nie sądzę, by większość dorosłych zdawała sobie sprawę z tego, jakimi torturami dla wrażliwych dzieci są jakiekolwiek różnice, które dostrzegają między sobą, a pozostałymi mieszkańcami ich małego świata. Pamiętam jedną zimę, w czasie której zostałam posłana do szkoły w nowym fartuszku. Do dziś uważam, że był raczej brzydki. Wówczas myślałam, że jest po prostu obrzydliwy. Był to długi, workowaty ciuch, z rękawami. Te rękawy były oburzające. Nikt w szkole nigdy wcześniej nie nosił fartucha z rękawami. Kiedy przyszłam do szkoły, jedna z dziewczynek zauważyła szyderczo, że to „dzidziusiowe fartuszki”. To przeważyło szalę! Nie mogłam się zmusić, by je nosić, ale musiałam to robić. Upokorzenie nigdy nie zelżało. Do końca ich istnienia, a były strasznie wytrzymałe, te „dzidziusiowe” fartuszki wyznaczały dla mnie ostateczny limit ludzkiej wytrzymałości.
Nie pamiętam zbyt dobrze pierwszego dnia w szkole. Ciotka Emily zaprowadziła mnie do szkoły i oddała pod opiekę kilku „dużym dziewczynkom”, z którymi siedziałam tamtego dnia. Ale mój drugi dzień – ach! Nie zapomnę tego do końca życia. Spóźniłam się i musiałam wejść do klasy sama. Bardzo nieśmiało wsunęłam się do środka i usiadłam z jakąś “dużą dziewczynką”. Za chwilę fala śmiechu przeszła przez całą salę. Weszłam w kapeluszu na głowie.
Jak piszę, straszliwy wstyd i upokorzenie, które wówczas zniosłam, przenika mnie nawet dziś. Czułam, że jestem pośmiewiskiem dla całego wszechświata. Nigdy, byłam o tym przekonana, nie będę w stanie żyć normalnie, popełniwszy tak haniebny błąd. Szybko zdjęłam kapelusz, tę połamaną cząstkę mojego człowieczeństwa.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Martynka
Ten, który zna Józefa
Dołączył: 15 Lut 2009
Posty: 532
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Skąd: Kocia Chatka Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Pon 12:40, 17 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Poruszające.
Tyle razy mówi się o beztroskim dzieciństwie, wspomina się lata, które pozbawione były problemów. A dzieciństwo jest właśnie pełne trosk. Sprawy dla nas błahe, dla dziecka mogą być tragedią. Autorka fantastycznie to opisała.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anna Paulina
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Kraków Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 12:01, 18 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Cz. V
Zainteresowanie, jakim początkowo obdarzały mnie “duże dziewczynki” – miały dziesięć lat i wydawały mi się już całkiem dorosłe – szybko przeminęło, i zostałam strącona w przestrzeń dostępną wyłącznie moim rówieśniczkom. Zajmowałyśmy się rachunkami, uczyłyśmy się tabliczki mnożenia, przepisywałyśmy tekst z tablicy, czytałyśmy lekcje z podręcznika i powtarzałyśmy słówka. Gdy poszłam do szkoły, umiałam już czytać i pisać. Musiał kiedyś nastąpić moment, kiedy się tego nauczyłam, który był pierwszym krokiem w nowym, wspaniałym świecie, w którym odkryłam, że A to A; ale jedyne, co przychodzi mi na myśl, gdy staram się przypomnieć sobie tę chwilę, to fakt, iż chyba urodziłam się z umiejętnością czytania, które było dla mnie jak oddychanie lub jedzenie.
Przerabiałam drugą książkę ze starej serii „Royal Readers”. Pierwszą przerobiłam w domu, z tymi wszystkimi formułkami o kotach i myszkach, więc w szkole od razu przeszłam do drugiej, opuszczając pierwszą. Kiedy poszłam do szkoły i zorientowałam się, że dzieci w moim wieku przerabiają wciąż pierwszą czytankę, poczułam, jakbym sama miała pewnego rodzaju zaległości. Wydawało mi się, że coś przegapiłam, nawet jeśli dla mnie byłby to krok wstecz, to jednak czegoś mi zabrakło. Aż po dziś dzień odczuwam dziwny, zupełnie absurdalny wyrzut, że opuściłam pierwszy podręcznik w szkole.
Począwszy od siódmego roku życia, wszystko rysuje mi się w pamięci zdecydowanie wyraźniej. Zimą moja ciotka Emily wyszła za mąż i wyjechała. Pamiętam jej ślub jako niezwykle ekscytujące wydarzenie, tak samo jak poprzedzające go tygodnie przygotowań; pieczenie i dekorowanie ciast było czymś niesamowitym! Ciocia Emilia była wówczas bardzo młodą dziewczyną, lecz dla mnie była równie stara, jak wszyscy pozostali dorośli. Nie miałam wówczas zupełnie rozeznania co do wieku. Albo ktoś był dorosły, albo nie był – i to wszystko.
Ten ślub był jedną z tych dobrych, staromodnych uroczystości, które dziś już są zupełnie nieznane. Wszystkie ceremonie poprzedzające zaślubiny, podczas których obecne były obie rodziny, uroczystość o siódmej, natychmiast po niej wieczerza, później zabawy taneczne z jeszcze jedną wielką ucztą o pierwszej.
Pozwolono mi nie spać tej nocy, być może dlatego, że nie było miejsca, w którym można by było położyć mnie spać, gdyż każdy pokój został zagospodarowany na użytek przyjęcia, a zresztą z powodu ogólnego podniecenia i pobłażliwych nastrojów nie spałam praktycznie przez tydzień. Ale było warto! Również, co muszę z żalem przyznać, rzuciłam się na mojego nowego wujka z pięściami i powiedziałam mu, że go nienawidzę, bo zabiera nam ciocię Emily.
Następnego lata dwóch małych chłopców przybyło na farmę mojego dziadka, by u niego zamieszkać i rozpocząć naukę w szkole, Wellington i David Nelsonowie, bardziej znani jako “Well” i “Dave”. Well był dokładnie w moim wieku, Dave rok młodszy. Byli moimi towarzyszami zabaw przez trzy szczęśliwe lata; mieliśmy mnóstwo prawdziwej, zdrowej, wspaniałej zabawy, z naszymi domkami do zabawy i przeróżnymi grami, w które bawiliśmy się w czasie pięknych letnich zmierzchów, kiedy szczęśliwi biegaliśmy przez pola i sady, lub podczas długich, zimowych wieczorów przy kominku.
Pierwszego lata zbudowaliśmy sobie domek w zagajniku świerkowym, na zachód od naszego frontowego sadu. Znajdował się na małej, kolistej polance, otoczonej młodymi świerkami. Zbudowaliśmy nasz dom wstawiając pręty na ziemi pomiędzy drzewami i przetykaliśmy je gałązkami jodłowymi z zewnątrz i od środka. Byłam w tym szczególnie dobra, i zawsze wzbudzałam w chłopcach podziw wypełniając szczelnie nawet wyjątkowo oporne dziury w naszym zielonym pałacu. Również zrobiliśmy samodzielnie drzwi, niesamowicie rozklekotaną konstrukcję, składającą sie z trzech szorstkich desek, przybitych niezbyt pewnie do dwóch innych, i przywieszonych na wyjątkowo wytrzymałej brzózce wysłużonymi „zawiasami”, oderwanymi od starych butów. Ale owe drzwi były w naszych oczach tak drogie i piękne, jak Piękna Brama świątynna dla starożytnych Żydów. Cóż, zrobiliśmy je sami!
Później założyliśmy ogródek, naszą dumę i rozkosz, który jednak był wyjątkowo oporny na wszelkie prace, jakie w nim prowadziliśmy. Wokół naszych legowisk zasadziliśmy niezapominajki, i wyrosły one tak pięknie, jak tylko potrafią wyrosnąć niezapominajki. Były w zasadzie jedynymi roślinami, które jakoś nam się udały. Nasze marchewki i pasternaki, nasze sałaty i buraki , nasze floksy i groszki – nie powschodziły wcale lub wiodły marną egzystencję, nieuchronnie zmierzającą ku haniebnemu końcowi, pomimo wszystkich naszych cierpliwych wysiłków przy kopaniu, nawożeniu, pieleniu i podlewaniu, lub, być może, właśnie przez to, bo obawiam się, że byliśmy raczej gorliwi niż rozsądni. Ale ciągle pracowaliśmy i pocieszaliśmy się kilkoma wytrwałymi słonecznikami, które wysiały się nieopodal naszego domku i radziły sobie o wiele lepiej, niż nasze ukochane, wypieszczone roślinki, i rozświetlały świerkowy zagajnik swymi wesołymi, złotymi „lampami”. Pamiętam, że byliśmy strasznie zmartwieni, bo nasze ziarnka fasoli uparcie wschodziły z łupinkami na szczycie małej roślinki. Niezwłocznie pozbawiliśmy je tej osłonki, oczywiście ze strasznymi konsekwencjami dla biednych fasolek.
Czytelnicy Ani z Zielonego Wzgórza z pewnością przypominają sobie Las Duchów. Było to przerażające wydarzenie dla nas, trojga małych chochlików.Well i Dave mieli niezachwianą i głęboko zakorzenioną wiarę w duchy. Często kłóciłam się z nimi na ten temat, z przygnębiającym skutkiem, którym było to, że sama zaraziłam się tym przekonaniem. Nie żebym sama naprawdę uwierzyła w duchy, lecz musiałam zgodzić się z Hamletem, że istnieją rzeczy na ziemi i na niebie, które nie śniły się filozofom z Cavendish w żaden sposób.
Las Duchów był niewinnym, uroczym zagajnikiem, usytuowanym powyżej sadu. Doszliśmy do wniosku, że wszystkie chętnie odwiedzane przez nas miejsca są zbyt pospolite, wymyśliliśmy to więc dla naszej własnej rozrywki. Na początku nikt z nas naprawdę nie wierzył w to, że zagajnik jest nawiedzony, lub że te tajemnicze „białe zjawiska”, które jakoby widywaliśmy przemykające przez lasek w ponurych godzinach, były czymś innym, niż wytworami naszej wyobraźni. Lecz nasze umysły były słabe, a wyobraźnia silna; szybko zaczęliśmy wierzyć bezgranicznie w nasze bajki, i żadne z nas nie chciało przechodzić w pobliżu tego zagajnika po zapadnięciu zmroku – pod groźbą śmierci. Śmierci! Czym była śmierć w porównaniu z możliwością wpadnięcia w szpony „białego zjawiska”
Wieczorami, kiedy, jak zwykle, siadywaliśmy na bocznych schodkach werandy w aksamicie letniego zmierzchu, Well opowiadał mi mrożące krew w żyłach historyjki, aż włosy stawały mi dęba, i nie zaskoczyłoby mnie nawet, gdyby cała armia „białych” wypadła na nas zza rogu. Jedna historyjka dotyczyła jego babci, która poszła wieczorem wydoić krowy i zobaczyła dziadka, który, jak myślała, wyszedł z domy, wyprowadził krowy na pole i odszedł ścieżką w dół. „Smaczek” tej historii dotyczy faktu, iż babcia poszła do domu i zastała dziadka odpoczywającego na sofie, tam, gdzie go zostawiła, gdyż wcale nie wychodził z domu. Następnego dnia coś strasznego przydarzyło się starszemu panu. Zapomniałam już, co to było, ale bez wątpienia była to odpowiednia kara za wysłanie własnego ducha do poganiania krów!
Inna opowieść dotyczyła pewnego roztargnionego młodzieńca z naszej okolicy, który wracał do domu sobotniej nocy, albo już raczej niedzielnego poranka, z jakiejś imprezy, i w czasie tej wędrówki towarzyszyło mu ogniste jagnię, z odciętym łbem, który zwisał mu na cienkim pasku ognistej skóry. Przez wiele tygodni później nie byłam w stanie nigdzie wyjść po ciemku nie oglądając się trwożnie, czy i mnie nie objawi się to straszne widmo.
Jednego wieczoru Dave przyszedł do mnie, gdy siedziałam o zmierzchu w jabłkowym sadzie, a oczy niemal wychodziły mu z orbit, poczym wyszeptał do mnie, że słyszał dzwon, dzwoniący w zupełnie pustym domu. Oczywiście, przedziwne zjawisko szybko zostało wyjaśnione, gdyż ów tajemniczy hałas był spowodowany przez świeżo odremontowany zegar, wydzwaniający godziny – czego przedtem nie robił. Wypadek ten stał się zalążkiem rozdziału „Dzwon duchów” w Historynce
Pewnej nocy przeżyliśmy prawdziwy horror z powodu ducha. Oczywiście „prawdziwy” odnosi się do „horroru”, nie do „ducha”. O zachodzie słońca bawiliśmy się przy stogach siana, ganiając się wokół pachnących wiązek świeżo skoszonej trawy. Nagle spojrzałam w stronę ogrodzenia sadu. Dreszcze przeszły mi po kręgosłupie, ponieważ tam, pod krzakiem jałowca, naprawdę było „białe zjawisko”, którego nieokreślony kształt bielił się w mroku. Zatrzymaliśmy się wszyscy i gapiliśmy się, niczym zaklęci w kamień.
„To Mag Laird” – wyszeptał Dave przerażonym głosem.
Mag Laird, jak sobie przypomniałam, była nieszkodliwą postacią, która żebrząc włóczyła się po całej okolicy i była postrachem dzieci, a w szczególności Dave’a. Ponieważ Mag zazwyczaj była brudna i ubrana w łachmany, nie wydawało mi się, że to mogłaby być ona. Well i ja chętnie byśmy jednak przyjęli, że to właśnie ona, bo Mag to przynajmniej postać z krwi i kości.
-„Bzdura!”- powiedziałam, desperacko starając się zachować zdrowy rozsądek – „To musi być białe cielę”.
Well zgodził się ze mną podejrzanie chętnie, ale bezkształtne zjawisko wcale nie wyglądało jak cielę.
„To idzie w tę stronę!” – wykrzyknął nagle.
Rzuciłam w tamtą stronę udręczone spojrzenie. Tak! „To” pełzało w dół, schodząc z grobli - cielę nie mogłoby tego uczynić. Z jednoczesnym wrzaskiem pobiegliśmy w kierunku domu; Dave na każdym kroku dyszał: „to Mag Laird”, podczas gdy ja i Well uświadamialiśmy sobie jedynie, że za nami było „coś białego”!
Wpadliśmy do domu i wdarliśmy się do babcinej sypialni, gdzie szyła, gdy wychodziliśmy. Nie było jej tam. Pobiegliśmy do sąsiadów; dotarliśmy tam drżąc na całym ciele. Zdyszani, opowiedzieliśmy naszą historię, i oczywiście zostaliśmy wyśmiani. Ale nic nie mogło nas skłonić do powrotu, więc francuscy służący – Peter i Charlotte – zostali wysłani, by zbadać, co to było, jedno niosąc wiadro do owsa, drugie uzbrojone w widły.
Wrócili i oznajmili, że nie było tam nic. To nas nie zaskoczyło. Oczywiście „to białe” mogło zniknąć, w momencie gdy wypełniło swą misję przerażenia trojga biednych dzieci do utraty zmysłów. Ale nie poszliśmy do domu, dopóki nie przyszedł dziadek i nie zabrał nas w niesławie do domu. Dlaczego w niesławie?
Biały obrus został wybielony i położony na trawie pod jałowcem; dokładnie o zmierzchu, babcia z robótką w rękach wyszła, by je zabrać. Zarzuciła sobie płótno na ramiona, a potem
spadł jej kłębek i potoczył się za ogrodzenie. Pochyliła się i miała go właśnie podnieść, gdy zatrzymały ją nagle odgłosy paniki i przerażone okrzyki. Zanim mogła się poruszyć lub odezwać się do nas, zniknęliśmy.
Tak zakończył swój żywot nasz ostatni „duch” i nasze ogromne przerażenie, z którego śmialiśmy się jeszcze przez długi czas.
________________________________________________
CDN
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 8:46, 19 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Naprawdę wyborna lektura!
Cieszę się, że Maud napisała o Wellu i Davie... Mam nadzieję, że pojawi sie także Mollie albo Nate. Bo o Laurze na pewno wspomni, więc może o Willu też?
Już nie mogę się doczekać cd! To niemal jak wyczekiwać gazety z kontunuacją, tylko, że nasza Aniulka jest szybsza niż gazeta
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Anna Paulina
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Kraków Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 11:51, 19 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Dziękuję marigold za komentarz - dzięki temu mogę wrzucić ciąg dalszy, który był gotowy już wczoraj
Cz. VI.
Bawiliśmy się w dom, uprawialiśmy nasz ogródek, robiliśmy sobie pikniki i wspinaliśmy się na drzewa. Jakże kochaliśmy drzewa! Jestem wdzięczna za to, że spędziłam dzieciństwo w miejscu, w którym było wiele drzew, drzew, z których każde miało własną osobowość, zasadzonych i wypielęgnowanych przez dawno umarłe dłonie, wzrastających wraz ze wszystkimi radościami i smutkami, które nawiedzały nasze życia. Kiedy „żyłam” z jakimś drzewem przez wiele lat, było mi ono tak bliskie, jak żywy, kochany człowiek.
Za stodołą rosła para drzew, które zawsze nazywałam “Kochankami”, świerk i klon, tak ciasno ze sobą zrośnięte, że gałęzie świerku były dosłownie oplecione gałązkami klonu. Pamiętam, że napisałam wiersz o nich i zatytułowałam go „Troje kochanków”. Żyły w tym szczęśliwym związku przez wiele lat. Klon umarł pierwszy; świerk zachował jego martwy kształt w swych zielonych, wiernych ramionach przez wiele następnych lat. Ale jego serce zostało złamane, więc również umarł. Były piękne za życia i w swej śmierci, do końca nierozłączne; napełniły moje dziecięce serce błogosławionymi marzeniami.
W narożniku frontowego sadu rosła piękna, młoda brzózka. Nazwałam ją „Białą Damą” i snułam w marzeniach opowieść o tym, że kochały się w niej wszystkie ciemne świerczki, rosnące w pobliżu, które rywalizowały między sobą o jej względy. Była najbielszą, najbardziej prostą rzeczą, jaką widziałam, młodą i jasną, jak panna młoda.
W południowej części Lasu Duchów rosła najwspanialsza, stara brzoza. Było to dla mnie drzewo nad drzewami. Uwielbiałam je, i nazwałam „Królem Lasu”. Jeden z moich pierwszych “poematów” – trzeci, który napisałam – dotyczył właśnie jego, a miałam wówczas dziewięć lat. Oto, co z niego pamiętam:
"Around the poplar and the spruce
The fir and maple stood;
But the old tree that I loved the best
Grew in the Haunted Wood.
It was a stately, tall old birch,
With spreading branches green;
It kept off heat and sun and glare –
'Twas a goodly tree, I ween.
'Twas the Monarch of the Forest,
A splendid kingly name,
Oh, it was a beautiful birch tree,
A tree that was known to fame."
Ostatnia linijka była bez wątpienia fikcją literacką. Oliver Wendell Holmes powiedział:
"There's nothing that keeps its youth,
So far as I know, but a tree and truth." [Nic nie zatrzymuje swojej młodości, z tego co mi wiadomo, oprócz drzewa i prawdy].
Ale nawet drzewo nie żyje wiecznie. Las Duchów został wycięty. Wielka brzoza została pozostawiona przy życiu. Ale, pozbawiona tarczy gęstych świerków, stopniowo obumierała z powodu słonych, północnych wiatrów znad Zatoki. Każdej wiosny coraz mniej spośród jej gałęzi obrastały świeże, zielone liście. Biedne drzewo stało jak pozbawiony korony i opuszczony król w podartym płaszczu. Nie było mi przykro, gdy wreszcie zostało ścięte. „Kraina wśród snów” podjęła jego berło i królowała w niesłabnącej krasie.
Każda jabłoń w naszych sadach miała swą własną osobowość i imię – “Drzewo Ciotki Emilii”, “Drzewo wujka Leandra”, „Małe drzewko syropowe”, „Plamiste drzewko”, „Drzewo-pająk”, „Gavin” i wiele innych. Drzewko „Gavin” rodziło małe, bladozielone jabłka, i zostało tak nazwane z powodu pewnego małego chłopca imienie Gavin, zatrudnionego na sąsiedniej farmie, który kiedyś został przyłapany na ich podkradaniu. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego wspomniany Gavin zaryzykował swą duszę i stracił dobrą opinię, decydując się na kradzież jabłek właśnie z tego drzewa, bo były twarde, gorzkie i pozbawione smaku, nie nadające się ani do jedzenia, ani do pieczenia.
Kochane stare drzewa! Mam nadzieję, że wszystkie mają dusze, i wyrosną dla mnie jeszcze raz na wyżynach Nieba. Chciałabym, w jakimś przyszłym życiu, spotkać jeszcze raz starego „Króla”, „Białą Damę”, a nawet biedne „Drzewko Gavina”.
Gdy miałam osiem lat, lato w Cavendish było niezwykle ekscytujące, być może było to najbardziej ekscytujące lato w historii tej osady, i oczywiście my – dzieci – korzystaliśmy z tego najwięcej. „Marco Polo” rozbił się na piaszczystym wybrzeżu.
„Marco Polo” był słynnym, starym statkiem i najszybszym żaglowcem w swojej klasie, jaki kiedykolwiek został zbudowany. Miał dziwną, romantyczną historię, i był jądrem wielu zwyczajów i marynarskich opowieści. W końcu został zarekwirowany w Anglii z powodu podatku Plimsolla. Jego właściciele uniknęli spłaty należności, sprzedając go spółce norweskiej, a następnie wynajmując go, by przewiózł ładunek towarów z Quebecu, które miały posłużyć do spłaty należności. W czasie powrotu statek trafił na wściekły sztorm w Zatoce, zaczął przeciekać, i po pewnym czasie nabrał tyle wody, że kapitan został zmuszony skierować go na nasze wybrzeże, aby ocalić załogę i ładunek.
Takiego dnia w Cavendish była straszna wichura. Nagle dowiedzieliśmy się, że jakiś żaglowiec wpływa do nadbrzeża. Wszyscy, którzy tylko mogli, pobiegli na plażę i ujrzeli coś pięknego – wielki okręt przypływający dokładnie znad przeciwka, popychany przez północną wichurę, ze wszystkimi żaglami napiętymi od jej podmuchów. Wylądował około trzystu jardów od brzegu i gdy tylko się przechylił, załoga odcięła takielunek, i wielki maszt spadł z wielkim hukiem, który słychać było z pewnością na milę, pomimo odgłosów sztormu.
Następnego dnia załoga złożona z dwudziestu ludzi udała się na wybrzeże i znalazła mieszkania w Cavendish. Będąc typowymi marynarzami, ubarwili naszą cichą osadę błyszczącymi barwami jako pozostałości po lecie. Bardzo lubili jeździć samochodem ciężarowym i rozbijać się po drogach, śpiewając po marynarsku na cały głos. Pochodzili z różnych krajów – byli wśród nich Irlandczycy, Anglicy, Szkoci, Hiszpanie, Norwegowie, Szwedzi, Duńczycy, Niemcy i – najbardziej niezwykli – dwaj Tahitańczycy, których kręcone włosy, grube usta i złote kolczyki były źródłem niesłabnącej uciechy dla mnie, Wella i Dave’a.
Było bardzo wiele spraw do załatwienia w związku z katastrofą okrętu i marynarze z “Marco Polo” przebywali wśród nas przez kilka tygodni. Kapitan mieszkał u nas. Był Norwegiem, wspaniałym, dobrze wychowanym starym mężczyzną, którego uwielbiała cała załoga. Mówił dobrze po angielsku, ale często zdarzało mu się pomieszać przyimki. „Dziękuję za sympatię przeciwko mnie, mała panno Maud”, powiedział z zamaszystym ukłonem.
Ponieważ u nas przebywał kapitan, członkowie załogi również odwiedzali nas bardzo często. Pamiętam noc, gdy dostali wypłatę: wszyscy usiedli na trawie pod oknem salonu i karmili biszkoptami naszego starego psa, Gipa. Well, Dave i ja, z oczyma wielkimi jak u sowy, zobaczyliśmy stół w salonie, całkowicie pokryty złotymi suwerenami, którymi kapitan płacił swoim ludziom. Nie wyobrażaliśmy sobie, że na świecie może istnieć tyle bogactwa.
Oczywiście wybrzeże było częścią mojego życia od najwcześniejszych dni. Poznałam je i nauczyłam się kochać o każdej porze. Wybrzeże w Cavendish jest wyjątkowo piękne; część jest skalista, i tam surowe, czerwone klify wznosiły się stopniowo z kamienistych zatoczek. Część stanowi długa, błyszcząca plaża, oddzielona od pól i stawów rzędem okrągłych wydm, pokrytych grubą, nadmorską trawą. Ta plaża jest niezrównanym miejscem do morskich kąpieli.
Przez całe dzieciństwo spędzałam większość czasu na wybrzeżu. Nie było ono wówczas tak ciche i pustynne, jak dziś. W owych czasach świetnie udawały się połowy makreli, i całe wybrzeże było usiane domkami rybaków. Wielu farmerów posiadało domki rybackie na wybrzeżu, z łódką przycumowaną do należącego do nich pomostu. Dziadek zawsze latem łowił makrele, jego łódka była obsługiwana przez dwóch lub trzech Francuzów, łowiących na wybrzeżu. Zaraz za miejscem, w którym kończyły się skały, a zaczynała się plaża, znajdowała się mała kolonia domków rybackich. Miejsce to nazywało się Cawnpore, ponieważ w dniu, kiedy ostatni gwóźdź został przybity do ostatniego domku, przybyły wieści o masakrze w Cawnpore, wśród Indian Mutiny. Dziś nie ma tam żadnego z tych domków.
Mężczyźni wstawali o trzeciej lub czwartej nad ranem i wypływali na połów. Później my, dzieci, zabieraliśmy dla nich śniadanie o ósmej, później obiad, a jeśli połów trwał cały dzień, również i kolację. W czasie wakacji spędzaliśmy tam większość dnia, i szybko poznałam każdą zatoczkę, przylądki i skały na tym wybrzeżu. Oglądaliśmy łódki, brodziliśmy po wodzie, zbieraliśmy muszle, kamyki i małże, siadywaliśmy na skałach i jedliśmy wodorosty, dosłownie z wybrzeża. Podnóża skał były pokryte milionami “ślimaków”, jak je nazywaliśmy. Myślę, że poprawna nazwa tych zwierzątek to „pobrzeżek”. Często znajdowaliśmy duże, białe, puste muszle „ślimaków”, tak duże, jak nasze pięści, które były wypłukiwane przez morze na brzeg z niezbadanych odmętów. Szybko nauczyłam się na pamięć pięknych wersów Holmesa z „The Chambered Nautilus”, i często marzyłam, siedząc na wielkim głazie z bosą, mokrą stopą na spódniczce, trzymając w opalonej dłoni wielką muszlę „ślimaka”, nawołując się w duszy do „wznoszenia większej liczby ogromnych zamków”.
Było wiele “wyrośniętych muszli” w tym “niestrudzonym morzu”, i zanosiliśmy je do domu, dodając je do naszych kolekcji, lub ozdabiając nimi kwiatowe rabatki. Bardziej na północ, gdzie jeziora wpadały do zatoki, znajdowaliśmy piękne, białe muszle małży.
Fale, stale opadające na miękkie klify, ustroiły je w liczne piękne łuki i jaskinie. Nieco na wschód od naszego domku rybackiego znajdował się przylądek, którego podnóże stale obmywała woda w czasie najniższego przypływu. U nasady tego przylądka powstała wyrwa – tak mała, że początkowo mogliśmy jedynie z wielkim trudem wepchnąć do niej rękę. Każdego lata nieco się powiększała. Jednego lata żądna przygód koleżanka ze szkoły i ja przeczołgałyśmy się przez nią. Była bardzo ciasna, i nie posiadałyśmy się z radości, że tego dokonałyśmy, i zastanawiałyśmy się, co by się stało, gdyby któraś z nas w niej utknęła!
Parę lat później można było przejść przez nią. Później nawet konie z powozem mogłyby przez nią przejechać. W końcu, po około 15 latach cienki skalny most się zawalił, a przylądek stał się wyspą.
Było wiele opowieści i legend o wybrzeżu, które opowiadali mi starsi. Dziadek lubił dramatyczne historie, miał dobrą pamięć, zwłaszcza do punktów kulminacyjnych, i mógł je świetnie opowiadać. Znał wiele opowiastek dotyczących straszliwej wichury – lub „Jankeskiego sztormu”, jak ją nazwano – gdy setki amerykańskich okrętów rybackich łowiących w Zatoce rozbiło się u północnego wybrzeża.
Historia okrętu “Franklin Dexter” i czterech braci, którzy na nim pływali, która wiąże się ze Złotym Gościńcem jest całkowicie prawdziwa. Dziadek był jednym z tych, którzy znaleźli ciała, pomagał je pochować na miejscowym cmentarzu, potem pomagał je zabrać, gdy przybył po nie ich stary ojciec, którego serce mało nie pękło, i umieścić je na cieszącym się złą sławą „Seth Hall”.
Była również opowieść o Przylądku Leforce, fragment tragicznej, niespisanej historii, sięgającej czasów, gdy “Wyspa Świętego Jana” należała do Francji. To było w latach 60. XVIII wieku. Nie mam pamięci do dat. Jedyne dwie daty, które pamiętam z tych wszystkich, których z wielkim bólem próbowałam nauczyć się w szkole, to fakt, iż Juliusz Cezar wylądował w Wielkiej Brytanii w 55 p. n. e., a bitwa pod Waterloo miała miejsce w 1815 roku. Francja i Anglia były wówczas w stanie wojny. Francuscy piraci atakowali Zatokę i robili stąd wypady by plądrować osady kupieckie w koloniach Nowej Anglii. Jeden z tych statków był dowodzony przez kapitana Leforce’a
Pewnej nocy zakotwiczył przy wybrzeżu w Cavendish, wówczas nieznanej, leśnej samotni. Z jakiegoś powodu załoga zeszła na ląd i rozbiła obóz na przylądku, który obecnie jest znany jako Przylądek Leforce’a. Kapitan i jego asystent mieszkali w jednym namiocie, i próbowali rozdzielić między siebie łupy. Pokłócili się przy tym i postanowiono, że stoczą miedzy sobą pojedynek o świcie. Ale rankiem, kiedy wyznaczano pole do walki, asystent nagle uniósł swą strzelbę i zastrzelił kapitana Leforce’a.
Nie wiem, czy kiedykolwiek został za to ukarany. Prawdopodobnie nie. To było jedno, krótkie zdanie na długiej stronicy przelewu krwi. Ale kapitan został pochowany przez członków swojej załogi tam, gdzie dosięgła go zdradziecka kula, i mój dziadek zawsze powtarzał, że jego ojciec widział ten grób w dzieciństwie. Dawno temu został pożarty przez fale, ale imię wciąż należy do czerwonego przylądka.
Na zachodzie, jakieś sześć lub siedem mil od naszego domu, widok był ograniczony przez Przylądek New London, długi, ostry pas ziemi, wcinający się głęboko w morze. W dzieciństwie często zastanawiałam się, co znajduje się po drugiej stronie tego przylądka, jak wygląda ta, bez wątpienia czarodziejska kraina. Nawet gdy dorosłam na tyle, żeby wiedzieć, iż za nim znajduje się takie samo wybrzeże, jak po naszej stronie, wciąż posiadał w moich oczach tajemniczą wartość i był przedmiotem fascynacji. Pragnęłam stanąć na tym samotnym, purpurowym punkcie, za którym znajdowała się ziemia utraconych zachodów słońca.
Nie widziałam zbyt wielu piękniejszych widoków, niż zachód słońca na tle tego przylądka. W późniejszych latach doszedł do tego nowy urok, latarnia alarmowa, która rozbłyskiwała niczym wspaniała gwiazda w czasie letnich zmierzchów, jak światełko, wskazujące drogę do krainy wróżek.
__________________________________________________________
CDN.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
marigold
Bratnia dusza
Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :) Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 14:57, 19 Sie 2009 Temat postu: |
|
|
Ależ proszę, Aniulko! Dla mnie to czytsa przyjemność!
Oczywiście ten fragment przeczytałam z niesłabnącym zainteresowaniem. Chciałabym, aby w końcu ktoś wydał całą AŚ jako książkę, z porządną okładką i setkami zdjęć!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|